wtorek, 13 listopada 2012

Upside down



     O czym myślimy, gdy świat nam staje na głowie? Gdy wszystko przewala się do góry nogami i merda nimi zuchwale? Co jakiś czas zdarzają nam się sytuacje, którym przypisujemy zmianę myślenia, spojrzenia na to, co dookoła, zmianę siebie.I ja tak miałam ostatnio, chociaż jeszcze nie wiem, co do czego przypisać…
   
   Zjechałam na pobocze, które okazało się wypełnionym pulchną ziemią rowem, przedachowałam, wylądowałam na kołach i dopiero wypuściłam powietrze, które z wrażenie utknęło w płucach. Jestem cała? Jestem, uf. Wygrzebałam się z samochodu, uspokoiłam mężczyznę - który zatrzymał się, żeby mi pomóc - że nie uderzyłam się i nic mnie nie boli i wróciłam do samochodu pozbierać rozsypaną zawartość torebki i oczekiwać na pomoc drogową. Ponadtrzygodzinne czekanie to naprawdę sporo niezmąconego niczym czasu na myślenie.
    Wiecie o czym myślałam? Od razu miałam w głowie listę osób, do których chcę zadzwonić. Do Kota, że nic mi nie jest, ale że potrzebuję pomocy logistycznej i nie bardzo mam pojęcie co robić i kogo ściągać w to felerne miejsce na drodze Draliny - Lubecko. Do szefa, że do pracy dziś nie dojadę. Do P., że ślisko, mokro i w ogóle…co za przygoda! Wiedziałam, że reszta rozmów jest właściwie zbędna, bo naprawdę nic mi się nie stało, a tylko niepotrzebnie siałabym panikę – przecież i tak się dowiedzą w swoim czasie, ale osobiście, gdy będą mogli na własne oczy zobaczyć, że jestem w jednym kawałku, bez najmniejszego siniaka.

    Przy tym wszystkim czułam się dziwnie i nieswojo. Widziałam dziurę w przedniej szybie, pogruchotany kawał czarnej blachy, porozbijane reflektory i lusterka…nie opuszczała mnie myśl, że miałam dużo szczęście. Bardzo dużo. Jak zwykła mawiać moja mama „więcej szczęście niż rozumu”. Tysiąc razy próbowałam odtworzyć ostatnie sekundy przed tą przewrotką i nic. Wydawało mi się jakby to trwało dziwny ułamek czasu, który zupełnie nie zapisał się w podręcznej pamięci mojej głowy.
    Ponieważ marzłam coraz bardziej i momentami naprawdę trzęsłam się z zimna, oddałam się rozmyślaniom - co mogłabym zrobić z taką ilością czasu. Myślałam o wszystkich znajomych, których zaniedbałam, o książkach odkładanych na później, wszystkich rozmowach z Kotem przesuwanych na nigdy nienadchodzące jutro, nawet o przepisach, które ściągam na telefon razem z listą zakupów, a na które nawet nie spojrzę w sklepie. Zawsze narzekam, że jesteśmy trochę leniwi, ja trochę i Kot trochę, a jak się to wymnoży to już wiadomo dlaczego na wakacje wyjeżdżamy dopiero w październiku. Jak już przysięgłam sobie po trzykroć, żeby zadzwonić do ludzi, na których mi zależy, podziękować im, że są dla mnie tacy cudowni i pójść z nimi na kawę to przyszła do mnie myśl, że takie trzy, cztery godziny to ja sobie spędzam na necie, o tak! Pstrykam palcami. Przesiaduję w tym zupełnie wirtualnym świecie, buszując po różnych portalach lub po blogach, wiedziona często osobliwą pazerną ciekawością, wcale nie tą pozytywną, która nas nakręca i inspiruje, ale tą, która pozwala opacznie myśleć, że jestem lepsza niż jestem naprawdę. 
    Zrobiłam sobie solidny i gorzki rachunek sumienia. I powtarzałam, że czasem trzeba stanąć na głowie, żeby potem twardo stąpać po ziemi.

    Dwa dni temu wracałam z Kotem od moich rodziców. Znowu deszcz, ślizgi i piski wycieraczek i „ulice mokre jak brzuch ryby”. W pewnym momencie ostry zakręt w prawo. Siła odśrodkowa odrzucająca mnie w stronę Kota przyniosła ze sobą wspomnienie tamtej chwili. Zamknęłam oczy i sekunda po sekundzie widziałam wszystko jak na filmie, klatka po klatce. Uświadomiłam sobie, że przewracając się do góry nogami miałam w głowie pustkę, przez głowę nie przebiegła mi żadna nawet pojedyncza myśl.


    A Kot złapał moją spoconą dłoń i powiedział „już dobrze, jestem z Tobą”.


wtorek, 9 października 2012

Read my mind


      Przy całym zamiłowaniu do kina i godzin upływających przed ekranem mam czasem poczucie, że gdybym ten czas spędziła nad książką to zyskałby on w jakiś cudowny sposób na wartości.
      Będąc dzieckiem czytałam jak szalona i to nie znaczy, że nie oglądałam telewizji czy zamykałam się w świecie fantazji, rezygnując z zabaw na podwórku. Po prostu jakoś się to wszystko zazębiało i w ogóle nie przypominam sobie, żebym się nudziła w dzieciństwie. Teraz, świadoma swojego lenistwa, czasami nudzę się przeokropnie. Wmawiam sobie, że to tęsknota itp., ale to nicnierobienie ryje mój mózg. Kupuję "Zwierciadło" i po pół godzinnym kartkowaniu odkładam na kupkę ‘do czytania’, biorę jakąś rozpoczętą dwa tygodnie temu książkę i wertuję kilka stron..odkładam. Idę po kawę. Włączam muzykę, wracam do "Zwierciadła", czytam jeden artykuł i zasypiam. Nierzadko mam wrażenie, że nie potrafię się skupić, wszystko mnie rozkojarza, a czytanie zaległych artykułów to coraz częściej szybkie przebieganie wzrokiem po kolejnych akapitach. Podoba mi się akcja „Nie czytasz? Nie idę z Tobą dołóżka!”, chociaż mogę się obawiać, że momentami jest wymierzona przeciwko mnie..bo mój Kocur oczywiście czyta i to trzy książki jednocześnie, dodatkowo wszędzie ma aplikacje ułatwiające czytanie z ekranu komputera, telefonu etc. Wspomniana kampania została zainspirowana cytatem z Johna Watersa:
„We need to make books cool again.
 If you go home with somebody and they don’t have books, don’t fuck them.”
   
    Ufff..na szczęście książek ci u mnie dostatek, wspomniane kupki ‘do czytania’ tworzą swoistą architekturę mojej przestrzeni, lubię ukłać je kolorami, bo jestem wzrokowcem i szybciej je w ten sposób odnajduję.

   Kilka tygodni temu pojechałam do Kota z mocnym postanowieniem poprawy, zaopatrzona w niedokończoną książkę i kilka gazet z zaznaczonymi artykułami do czytania. Niestety strasznie rozchorowała się nasza psina. Więc zamiast leniwego weekendu z książką jeździliśmy dwa razy dziennie do weterynarza, na prześwietlenia, na badania, podłączyć kroplówkę, ściągnąć płyn z brzuszka...wyczerpani urządziliśmy polowy szpital w garażu i kroplówki podłączaliśmy sami, głaszcząc ją po pysku i prosząc, żeby coś zjadła. W międzyczasie sami się tam przeprowadziliśmy. Siedzieliśmy na kocu, oparci o zimną ścianę i z tego przygnębienia nie umieliśmy znaleźć słów, żeby ze sobą rozmawiać. Raz po raz donosiliśmy sobie herbatę. Znieśliśmy też książki i gazety. Sobotni ranek, jak w zamierzchłych czasach, przywitaliśmy oparci o siebie, z psiakiem na kolanach i książkami pod nosem. Na przemian patrzyliśmy w jej gasnące oczy i czytaliśmy zapamiętale, choć myśli nasze uciekały i krążyły gdzieś nad tym garażem, ściskaliśmy sobie dłonie – jak zwykle dwa razy – żeby powiedzieć „kocham cię” i bez słów dodać sobie trochę otuchy. Wytrwaliśmy tak dwa dni.


piątek, 7 września 2012

Gdzie jest tamten pan?

    Minął plus minus rok od kiedy mieszkam sama. Swój kąt, a teraz kąty, urządzanie ich, przestawianie mebli, przeciąganie kabli pod wykładziną (tam i z powrotem, bo przecież widać i to głupio) i wbijanie gwoździ bez żadnej kontroli to zawsze były moje niespełnione marzenia. Znacie to: ''Uważaj czego sobie życzysz, bo może się spełnić''?
    Średnio co drugi wieczór szukam smutnych filmów i przeklinam te samotne wieczory. Czekam na Kocie weekendy jak na zbawienie. Jednocześnie mówię sobie "nie przesadzaj", mam raptem cztery dni dla siebie..ale co ja poradzę, że bywają dla mnie najgorszą karą.
    Lubię poleżeć z książką, kiedy nikt nie brzęczy mi za uchem i spędzać sześć godzin na blogach i stronach o szmatach i mazidłach, o bezbolesnej domowej depilacji woskiem, na allegro, ebayu...i nie stresować się, że ktoś mi zyrnie zza pleców, bo może jednak trochę wstyd. I wreszcie lubię nie jadać obiadu, myć podłogę na kolanach, a nie mopem i ścierać kurze marnując stanowczo za dużo papierowych ręczników.
    A potem marzę, żeby ktoś się do mnie odezwał. Jestem spragniona rozmów i głodna towarzystwa. Wiszę na telefonie, wiedząc, że już trochę za późno na spacer czy pocieszające piwo. Do tego smęcę Kotu do ucha i myślę, że on myśli, że ja to robię, żeby skłonić go do szybszej przeprowadzki do mnie. Taki tam znany od stuleci sposób "na litość" i nieporadne dziewczę. A tak bardzo staram się wynajdowć sobie zajęcia i zmęczyć się na tyle, żeby już tylko oglądać film i nie myśleć.

    Dziś bez filmu i nawet bez muzyki. W szale sprzątania i nieostrożności nadziałam się na zepsuty kontakt i dałam się kopnąć prądem. W dziwne miejsce w dole pleców, które teraz pali i piecze. W efekcie wysiadły korki. Nie mogę się do nich dostać, bo brakuje jakiegoś kluczyka. U sąsiadów oczywiście prąd jest. U mnie działa tylko jeden podwójny kontakt w kuchni. Postanowiłam utrzymać przy życiu lodówkę i komputer, który teraz ładuje zapasy na noc, bo postanowiłam z nim spać. Przy okazji z szafki spadł storczyk. Myślę, że chciał ode mnie uciec, od rozczochranej jędzy w gumowych rękawiczkach. To oprócz mnie jeden z dwóch żywych organizmów tutaj i w razie gdyby coś mi się stało, jestem pewna, że nie chciał brać na siebie odpowiedzialności informowania moich najbliższych. Spadł i złamał sobie trzy liście. I dziękuję, pękłam, siedzę nad tym komputerem w kuchni i ryczę.

    Na dobranoc przygotowałam sobie jeszcze czytanie "Wyśpiewam wam wszystko" Urszuli Dudziak. Przyznam, że czytając biografie osób żyjących czuję się jakbym grzebała im w szufladzie z majtkami. Raczej je omijam i wybieram te osób, które już...no wiecie. Przed tą nie mogłam się powstrzymać, nie tylko dlatego, że Panią Dudziak uwielbiam i zachowałam nawet wywiad z nią z Wysokich Obcasów z przed kilku lat i z kilku innych gazet, które wyrzuciłam, zostawiając sobie tylko te kilka stron. Obejrzałam też wywiad z cyklu "W roli głównej" w TVN Style, który autentycznie mnie wzruszył i po raz kolejny pomyślałam "co to za kobieta!". Więc mam książkę, czytam, zachwycam się jak cudownie niechronologicznie jest napisana, jak dużo tu muzyki, która jest pretekstem do opowiadania o sobie.
Aha i lubię kreślić po książkach gdy jestem sama, bo nikt na mnie nie krzyczy z tego powodu, a ja czuję, że tak samo jak książka zostawia ślad we mnie, tak ja ją trochę pobazgram.
Podkreśliłam narazie jedno zdanie:
"Kiedy kładę się spać, dziękuję za piękny dzień, choć nie zawsze był piękny, budzę się rano
i dziękuję za piękny ranek, bo jest zawsze piękny
".


Z piosenki: 

Ładnie było nam, no to co?
Wszystko kończy się...
Teraz będzie mój każdy dzień
z gołą głową, dziś jeśli chce,
mogę wyjść w deszcz.
Mówię z byle z kim, byle co.
Palę ile chce...
Nawet lubię mój pusty dom,
idę, wracam i nie jest źle.
 

 Plotki mnie nie ranią, nie zapytam rano:
sam czy z tamtą panią
byłeś wczoraj tam gdzie co noc...
Tak grali nam...

Ja nie skarżę sie, nie to nie.
Spokój wreszcie mam,
ludzie mówią: nie jest źle,
Ja wiem, wszystko wiem, los mój znam,
tylko tak żal...
Kiedy czasem pytają mnie gdzie...
gdzie jest tamten pan?
                     
                           A.Osiecka

środa, 29 sierpnia 2012

When my sis is ill...

  ...i leży i się nudzi to najwyraźniej budzą się w niej demony dzieciństwa, bo rozsyła do nas, swojego rodzeństwa piękne słowa.

To the outside world we all grow old. But not to brothers and sisters. 
We know each other as we always were. We know each other’s hearts. 
We share private family jokes. We remember family feuds and secrets, family griefs and joys. 
We live outside the touch of time.
-Clara Ortega

    
    Moje rodzeństwo jest cudowne. Po latach walki o sprzatanie, uwagę rodziców, pilota i ah, oczywiście! zawartość szafy, kiedy każde z nas znalazło swoją drogę i poszło po rozum do głowy, kiedy rozjechaliśmy się, oddzielając setkami kilometrów - wtedy polubiliśmy się naprawdę, a teraz wspieramy i tęsknimy i jak trzeba ratujemy z opresji. Kończę, bo się wzruszam. Love You Guys!
    Zostawiam ten cytat, weźcie i wyślijcie, wiecie komu.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Make a wish

    ...a dziś tylko myślę i myślę. Znowu za późno wyjechałam od Kota, znowu się spóźniłam do pracy, znowu nie zdążyłam zrobić nic z tego co zaplanowałam. Mam poczucie, że ciągle jestem z tyłu...cudownie, że z Kotem, ale jakoś tak zawalamy swoje sprawy zawodowe, a do tego czasem urzędowe bzdury, bo wyciągamy się z gazetami, albo rozwiązujemy sudoku przez trzy godziny. Debatujemy nad tym co by tu nowego ugotować, czy może na wieczór jakiś horror i czy nikt już dziś nie robi dobrego horroru?! Wygrywamy siebie, ale przegrywamy nasze miejsce w świecie, społeczeństwie, jakkolwiek to nazwać. Po trzech godzinach jazdy samochodem, jednym przeklinanym rowerzyście i dwóch przeklinanych jeszcze bardziej traktorach, a w międzyczasie dziesiątkach myśli jestem pełna postanowienia poprawy, ogarnięcia i planów. Jestem już w piżamie i mam zamiar zacząć od wcześniejszego wstawania. 
Drugie: w pracy lista zadań do ukończenia, pozostał rok do zamknięcia projektu, ważą się losy finansowania, kończ to droga panno, jak nie teraz to kiedy? 
Trzecie: powrót do źródeł, czyli filmów tych prawdziwych i poruszających. Mam nadzieję, że uda mi się Kociaka nakłonić do zaliczenia niżej wymienionych. 


    Wymieniony spis jest aktualizowany każdego roku, jak narazie z obowiązującego widziałam osiem filmów i przyznaję, że są jednymi z moich ulubionych, ciągle mądre i ciągle świeże. Sama rzucam sobie tę rękawicę i już jestem podekscytowana.

p.s. Wczorajszej nocy po przerwaniu w połowie hiszpańskiego horroru, który mnie uśpił, a mojego Zwierzaka znudził, owinięci w koce, leżeliśmy na leżakach w ogrodzie i gapiliśmy się w niebo, podziwiając rój Perseidów. Kociak uwielbia wszystko co kosmiczne, gwiazdy, planetoidy, łaziki i ten nasz mały wspólny kosmos, kiedy myślimy i mówimy to samo. Każda spadająca kometa, rysująca na niebie złoty przecinek sprawiała, że miałam ochotę wskakiwać mu na kolana i krzyczeć 'jaka cudowna!'. Piękne to było, Immanuel Kant się w nas odzywał ze swoim: "Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie". Zasypialiśmy jeszcze pełni zachwytu, ja dodatkowo z kołatającym sercem - może ten horror wcale nie był taki zły, bo kiedy zapatrzona w niebo usłyszałam chrumkanie pod swoim leżakiem, a później kot Kota wskoczył na mnie chętny do zabawy o 2 w nocy wrzasnęłam tak głośno, że strach i przerażenie w tamtej chwili zdecydowanie wygrały z podziwem i błogością.

"Dwie rzeczy napełniają umysł coraz to nowym i wzmagającym się podziwem i czcią, im częściej i trwalej się nad nimi zastanawiamy: niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie."
Immanuel Kant

Make a wish!
www.sciencephoto.com

środa, 8 sierpnia 2012

Równowaga

    Po fantastycznym tygodniu, pełnym radości, śmiechu i czułości, kiedy z każdym oddechem wzbiera we mnie poczucie spełnienia - potrzebuję równowagi. I to nie cisza, spokój i zaśnięcie przed północą są w tym wypadku poszukiwane. Lubię wyrównać swój świat rozpaczliwymi wrażeniami, przygnębiającymi opowieściami czy lepkim, dusznym klimatem filmów. Działam z premedytacją. Od zawsze stroniłam od komedii i serwowania sobie zbytniej wesołości, wśród przyjaciół uchodzę za orędowniczkę pogmatwanych filmów i przemyślanej nadwyraz muzyki. Moje życie jest po prostu zbyt piękne. Mam dużo szczęścia, choć nie wygrałam ani złotówki w lotto; niezły słuch, choć kiepski wzrok; pamięć coraz gorszą, jeśli chodzi o bieżące sprawy, ale pamiętam numery telefonów przyjaciół, pomimo częstych zmian operatorów i nazwiska wszystkich z podstawówki i liceum i pewnie jeszcze ich numery w dzienniku; mam do tego mocną głowę, choć miękkie serce, ale w obronie przyjaciół unieruchamiam ćmy lakierem do włosów. Kot napisał, że jestem "wybrykiem natury: tyle mądrości w tak pięknych oczach". 
    Topię się w tym szczęściu i ... neutralizuję ten stan. Dzisiejszego wieczoru: równoważę się. Dorzucam melancholię i wzruszenie. I cudo Jaquesa Brela w tłumaczeniu Wojciecha Młynarskiego.
Ne me quitte pas

Nie opuszczaj mnie
każda moja łza
szepcze, że co złe
się zapomnieć da,
zapomnijmy ten
utracony czas,
co oddalał nas
co zabijał nas
i pytania złe
i natrętne tak -
jak? - dlaczego? - Jak?
zapomnijmy je
nie opuszczaj mnie 

Ja deszczowym dniem
ci przyniosę z ziem
gdzie nie pada deszcz
pereł deszczu sznur,
jeśli umrę, z chmur
spłynie do twych rąk
światła złoty krąg
i to będę ja,
w świecie ziemskich spraw
miłowanie twe
będzie pierwszym z praw,
królem staniesz się
a królową ja
nie opuszczaj mnie 

Posłuchajcie:

Nie opuszczaj mnie
ja wymyślę ci
słowa, których sens
pojmiesz tylko ty,
z nich ułożę baśń
jak się serca dwa
pokochały na
przekór ludziom złym,
z nich ułożę baśń
o tym królu, co
umarł z żalu, bo
nie mógł poznać cię
nie opuszczaj mnie 

Przecież zdarza się,
że największy żar 
ciska wulkan, co
niby dawno zmarł,
pól spalonych skraj 
więcej zrodzi zbóż
niż zielony maj
w czas wiosennych zórz
gdy księżyca cierń
lśni na nieba tle
i z czerwienią czerń
nie chcą rozstać się
me opuszczaj mnie 

Nie opuszczaj mnie 
już nie będzie łez,
już nie będzie słów 
dobrze jest jak jest 
tylko taki kąt
mały kąt mi wskaż, 
gdzie twój słychać śmiech, 
widać twoją twarz, 
chcę gdy słońca krąg 
wzejdzie- być co dnia 
cieniem twoich rąk, 
cieniem twego psa
nie opuszczaj mnie

poniedziałek, 23 lipca 2012

moja pustynia

 

Stephen King pisze
"Chyba właśnie po tym można poznać naprawdę samotnych ludzi...
Zawsze wiedzą, co robić w deszczowe dni.
Zawsze można do nich zadzwonić.
Zawsze są w domu. Pieprzone zawsze...",

ja dodaję
"..przed komputerem?"

   Myśli mam tysiąc, albo tylko sześć.
   Sama nie wiem jak uporządkować tę przestrzeń, którą tu wirtualnie zajęłam. Chciałabym, żeby była spójna i może nie monotematyczna, ale też nie taka bałaganiarska jak moje biurko, czy czasami głowa.
   Przeglądam dużo blogów, odwiedzam z ciekawości nowe, ale ulubionych mam kilka. Ciężko mi określić, czego w nich właściwie szukam. Na początku, w zastępstwie telewizora, filmy z YouTube zastępowały mi telewizję śniadaniową. Później znajdowałam w sieci porady, pomysły, a najczęściej po prostu dowiadywałam się nowości z poza krajowego zasięgu, które chłonęłam jak gąbka. Z czasem uzależniłam się.
   I zapadłam na alergię na modowe nowinki. Kolejna osoba ubrana w miętę czy wyglądająca jak manekin z zary, była dla mnie klonem tych, które już widziałam gdzieś, kiedyś...wczoraj...przedwczoraj.
Prawda jest też taka, że wszyscy jesteśmy mniej lub bardziej swoimi klonami, tylko teraz świat daje nam nieokiełznaną możliwość podglądania siebie, z innych miast, państw i stref czasowych.  I jak się z tym czujemy? I na ile chcemy się dzielić..i czym?
   Jesteśmy podglądaczami.
  Podglądamy cudze torebki, szafy, pomysły, życie. Przeraża mnie, że od pytania "skąd masz tę torebkę?" dochodzimy do "może opowiesz coś o swoim chłopaku?". 
   O ile uwielbiam blogi za kontakt ze światem, za inspiracje, za pomysły obiadowe i podpowiedzi do czego ubrać tę kieckę, o tyle staram się jednak ograniczać na rzecz odejścia od komputera. Dziś też po raz kolejny uświadomiłam sobie, że nie znoszę wszelkich zakupowych "hauli". Przepraszam wszystkich, którzy mają tak wielką radość z zakupów i chęć podzielenia się nią. 

   Spotkałam dziś dwie dziewczyny. Kilkanaście minut później ponownie. Dziewczynki raczej. Choć powieki lekko niebieski i usta błyszczące, lip gloss w całej okazałości. W rossmannie kolejne przypadkowe spotkanie. Wyglądały rozkosznie, doradzając sobie przy kupnie lakierów do paznokci. A potem odżywek do włosów i balsamów antycellulitisowych. Na oko przełom podstawówka/gimnazjum, to chyba 12/13 lat. Usłyszałam tylko, że idą do zary i h&m oglądać torebki, które widziały u dziewczyny na youtube. Ja po rossmannie poszłam do delikatesów po ananasa i wino, Kot wyjechał i trzeba się zatroszczyć o swój wieczór. Spotkałam je na przystanku autobusowym. Jeszcze raz przeglądały swoje skarby do kręcenia hauli..."holi", "hole-i", co brzmiało dla mnie jak wielka czarna dziura.
Ani słowa o wakacjach, muzyce, książkach, filmach, chłopakach z sąsiedztwa!
   W autobusie przez cztery przystanki nie odezwały się do siebie ani słowem - tu wysiadłam. Ja byłam sama z winem, one były dwie - same.


"Jedyne lekarstwo dla znużonych życiem w gromadzie:
życie w wielkim mieście.
To jedyna pustynia, jaka jest dziś dostępna"
by Albert Camus
"oprócz Gobi, tam też można by kogoś wysłać"
ja dodaję.



   W sobotę obejrzeliśmy "Projekt NIM". Filmy dokumentalne mają dodatkową moc niezależnie od tego, jakiego tematu dotycz. Ten jest poruszający i skłania do myślenia o odpowiedzialności i o tym ile w nas zwierzęcia, a w zwierzęciu człowieka.


  
   To nie jest film, który można wyłączyć wraz z końcowymi napisami. My rozmawialiśmy długo, po raz pierwszy od dawna ani słowem nie wspominając o tym jak film jest zrobiony, skadrowany, zmontowany. Rozmawialiśmy o nim (NIM!) także w niedzielę i kolejnego dnia... "Projekt NIM" jest tak emocjonalny, że uprzedzam wrażliwców: chusteczki mogą się przydać. Nie chcę opowiadać filmu, chcę go polecić.
    Niebywale głęboki i wzruszający, są w nim wszystkie te uczucia, które odbijają się w tych oczach.




    Nie mogę przestać myśleć, czy nie rościmy sobie zbyt wielu praw do tego świata?

czwartek, 19 lipca 2012

What's with the horses?


    Ciągle w temacie zwierząt - wietrzenie szafy.
Cudowna zwiewna sukienka z wiązaniem na plecach
-Bershka-



  Wychodzi na to, że oprócz groszków, które okazjonalnie pojawiają się na wieszakach, w mojej szafie zadomowiły się konie. Nie mam nic w owce, krowy, tygrysy, myszy, misie czy inne dzikie stwory, dosłownie jedną spódnicę w cętki i jedną torebkę częściowo z imitacji skóry węża..i konie, konie, konie. W sklepach jestem magicznie przyciągana przez wzór w drobne koniki. Ihaaaa! Uwielbiam biżuterię, broszki i paski, których nie mogę znaleźć nigdzie w moim pokoju i zastanawiam się od wczoraj czy zostawiłam je u rodziców, czy Kota... Nie mam też nic w koty, oprócz codziennych kocich myśli. Mrrrauu...



Koszula
-House-


Spódnica
-H&M-










    











Wstawianie zdjęć i dodawanie podpisów dobija mnie zupełnie, wszystko się rozsuwa i nachodzi na siebie...aaaa..i'm giving up! Patrząc na zdjęcia doszłam do wniosku, że czeka mnie jeszcze jedna nieprzyjemna sprawa - prasowanie..fuuuuj!                                                                                              

Chusta
-second hand-

Zebra też koń? Chusta
-Centro-

Biżu
-I am-

     

poniedziałek, 16 lipca 2012

Animal Nitrate

    Wszystko zaczęło się od chmury. 
    Piątek rano. Leżę, patrzę w okno i rozmawiam z Kotem. Nagle:
    Ja (uradowana jak dziecko): Chmura w kształcie krokodyla! Nie rozłączaj się, robię zdjęcie, zaraz Ci wysyłam.


    Śniadanie zjedliśmy razem, podziwiając krokodylową chmurę na wyświetlaczach telefonów, bo ta na niebie została rozwiana w trzy i pół sekundy.

    Weekend spędzaliśmy we Wrocławiu, czyli ja obmyślając ciągle co będziemy gotować, rozgotowywać i po czym Kot będzie zmywać, a moje Kocię organizuje rozrywki i planuje wyjścia. Po piątkowym okazało się, że sił wystarczyło tylko na paellę i niewymagający film. Trafiło na „We Bought a Zoo”.


    Zakładałam, że pośniemy w ciągu pierwszych trzydziestu, góra czterdziestu, minut, ale oglądnęliśmy z subtelnymi uśmiechami dla przyjemnej, niecodziennej historii, którą zrealizowano po prostu mało oryginalnie. Jak można się było spodziewać nie jest to arcydzieło kinematografii, ale całkiem niezły film familijny, który bawił nas momentami – czasem, bo był przewidywalny, a czasem, bo rozkoszny.

    Ja: Lisku, kupimy sobie zoo? – zapytałam później – Ale takie małe? Może tylko piesa i kota i...
    KOT(zachwycony): Aaaaalbo tylko rybkę. I żeby nie było jej smutno nazwiemy ją George and Joey i będzie myślała, że jest jej dwie.

:o)

    KOT: Wysłałem ci ten filmik, gdzie gość próbuje uratować rekina wyrzuconego na brzeg? Wciąga go za ogon do wody, a potem musi szybko uciekać, żeby nie zostać zjedzonym?
    Ja: Nie, ale widziałam o fokach..biedne takie, wyrzuciło je na piach i nie umiały się przekulać do wody...a te wielorybki z Nowej Zelandii?
    KOT: No a pandy?
    Ja: What?!
   KOT: No pandy..te jak się zaprą to za nic nie wciągniesz do wody. Nie wiedziałaś? Uparciuchy, mówię ci...

:o)

    Zaraz po tym jak natchnieni filmem postanowiliśmy pójść do zoo, zaczęło padać. Od celu dzieliło nas dosłownie 10 minut spacerem, więc czekaliśmy cierpliwie i rozmawialiśmy o naszych ambiwalentnych uczuciach odnośnie ogrodów zoologicznych. Czy to ratuje te zwierzęta, czy raczej naraża je na cierpienia, na życie za kratami, na ograniczone wybiegi, abyśmy mogli je sobie oglądać...ja sobie pomyślałam, że skoro już tam są to może pójdziemy i zapłacimy za bilet, żeby mogły chociaż mieć za to kolację...Wiem też, że to zamyka błędne koło podaży i popytu: zapotrzebowanie zwierząt i tworzenia zoo dla ludzi, ale nie sądzę, żeby ktokolwiek zbił majątek na pracy w zoo (legalnie czy nie), tak sobie to wytłumaczyłam.

    Ja (zadumana): A co robią zwierzęta kiedy tak ciągle pada?
    KOT: Jak to co.. myją pachy!
    Ja: Ciekawe jak taki hipopotam myje pachy..?
    KOT (rozbawiony): Długo. Lollolooo o tutaj troszkę niedoszorwałem..ups..excusez-moi...lolllo
    Ja: Ty jesteś jednak głupkiem, Lisku, idę to gdzieś zapisać, bo potem będziesz się wypierać.

:o)

    I przestało padać. Więc poszliśmy. Owijając się przed wyjściem moimi ostatnio ulubionymi akcesoriami, zauważyłam coś nowego (KOT: Niespodzianka!). Pingwin od mamy, a panda, przyczepiona ukradkiem, od Kota.


    Zwariować można z tymi moimi zwierzakami.
   A w zoo faktycznie wszystkie umyte. Kotiki (nie uchatki) zrobią wszystko dla kawałka ryby, krokodyle nic, rysie szaleją, jaszczurki nic, lwy śpią, karaczany fuu, małe świnki mnie rozczulają, a szympansy są takie smutne, że aż się chce je wykraść i skrobać po brzuszku.

Nie wiem, no sama nie wiem co o tym zoo myśleć....

Na koniec piosenka ze zwierzakiem w tytule:
Suede - Animal Nitrate


czwartek, 12 lipca 2012

walk on the wild side

    Tło muzyczne:


    Wracam do domu, przy windzie wita mnie wywieszona informacja o braku ciepłej wody. A niech to! Miałam w planach sprzątanie kuchni (cóż, poczeka), pranie delikatnych rzeczy (juhuuu pranie odłożone, ręce uratowane), mycie pędzli (to...akurat mogłam zrobić, czajnik plus prąd równa się voilà!) oraz układanie w szafie wszystkich pospiesznie przymierzonych ubrań przy okazji znanej porannej śpiewki: nie mam się w co..you know. 
    Co tu więc zrobić z zaoszczędzonym na praniu i zmywaniu czasem? Domowe spa, wieczór pełen relaksu i tada! farbowanie włosów. Kupiona kilka dni wcześniej farba czekała cierpliwie i w końcu się doczekała. Moje odrosty też, choć przyznam, że podobał mi się ten cieniowany efekt na włosach dodatkowo rozjaśnionych przez słońce..ale nastał czas przykryć wszystkie siwe śmiałki, z którymi słońce nie robi nic, jak tylko odbija się od nich i razi szczególnie moją dumę. Jak to się dzieje, że w wieku niespełna 28 lat można doczekać się  siwych niespodzianek? Nawet nie chcę się denerwować z tego powodu, żeby nie osiwieć od samego myślenia. Ważne, że wystarczy wybrać magiczną farbę o odpowiednim odcieniu, najlepiej niewiele różniącym się od naturalnego, żeby mieć spokój na trzy miesiące. 
    Napalona na kaszmirowy ciemny blond, w ekspresowym tempie nałożyłam niemiłosiernie piekącą farbę na głowę i dopiero...nie ma ciepłej wody! Nie mam ciepłej wody! Ogarnij się moja panno! Jak to było - najpierw pomyśl, potem rób. Czasem w szale mobilizacji zapominam o..myśleniu. No trudno, słowo się rzekło, farba na głowie. Wyjątkowo pilnowałam czasu i po pół godzinie już zaciskałam zęby pod prysznicem, żeby jak najszybciej zmyć farbę i nałożyć dołączoną do opakowania odżywkę. To jedne z tych chwil, kiedy żałuję, że nie mam wanny, nad którą można się pochylić, narażając na odmrożenie tylko część ciała. Po kilku minutach zadowolona, że przeżyłam, przy sprzątaniu po całej akcji doczytałam w ulotce: "spłucz dokładnie farbę, a następnie umyj włosy szamponem; po osuszeniu nałóż dołączoną super odżywkę". Nieeeeee..nic nie było o myciu szamponem. A jak niedopłukana farba wypali mi na głowie czerwone plamy? Nie..i znów ten horror lodowatej wody. Nie wiem co myślą piegowate urwisy w kreskówkach, kiedy wzbraniają się przed myciem, ale ja chciałam mieć to jak najszybciej za sobą. W trakcie przypominałam sobie kiedy ostatnio myłam głowę takiej lodówce i te wspomnienia zaprowadziły mnie prosto w Bieszczady, upalne lato 2003 roku (chyba, nie mogę się doliczyć lat). Eh...młodzieńcze lata, Wetlina, wino i lodowata woda w strumyku. I moje przyjaciółki kochane..co dziś robicie i gdzie jesteście? Ja znów odmrażam głowę..
    Koniec końców nazajutrz okazało się, że kolor jest cudowny, włosy zadowolone, ciepła woda wróciła, a ja odkopałam zdjęcia z tamtych bieszczadzkich wakacji i maluję paznokcie, pranie - jak zwykle - poczeka.


środa, 4 lipca 2012

o szyby deszcz dzwoni

    To koniec. Za oknem ściana, nie z cegieł a z deszczu. Leje i nic innego nie słychać od godziny jak tylko to miarowe szuranie. Okna pootwierane, kierunek deszczu: pionowo w dół. No tak, trudno, żeby padało w górę. Czuję się odcięta od świata, schowana za deszczową kurtyną. Na dodatek Kot nie ma prądu. Dzwoniłam kilka razy. U niego też burze. Relacjonował, że pies wcisnął się w najdalszy kąt pod schodami, kot (czworonożny) szuka szczęścia w staraniu się o chętne do głaskania ręce, grzmiało, szumiało i grzmotnęło, no i prądu od tamtej chwili nie ma, choć wydaje się, że już po burzy. Zanim nas rozłączyło zdążył jeszcze uprzedzić, że chyba mu się telefon rozładowuje. Nie zdążył powiedzieć, że tęskni i kocha ani nic z tych rzeczy, które w tej scenerii chciałabym usłyszeć. Oglądałam film o rewolucji kubańskiej i romansie na tle politycznej zawieruchy, chyba przez to tak się właśnie czuje. Coś nam przeszkadza, staje na drodze i nie można ani się budzić, ani zasypiać razem. Jakbyśmy z Kotem byli po przeciwnych stronach frontu, a jeśli nie dyplomatycznego - to burzowego na pewno.
     Słucham tego deszczu i czytam Staffa.


...
Ktoś dziś mnie opuścił w ten chmurny dzień słotny...
Kto? Nie wiem... Ktoś odszedł i jestem samotny...
Ktoś umarł... Kto? Próżno w pamięci swej grzebię...
Ktoś drogi... wszak byłem na jakimś pogrzebie...
Tak... Szczęście przyjść chciało, lecz mroków się zlękło.
Ktoś chciał mnie ukochać, lecz serce mu pękło,
Gdy poznał, że we mnie skrę roztlić chce próżno...
Zmarł nędzarz, nim ludzie go wsparli jałmużną...
Gdzieś pożar spopielił zagrodę wieśniaczą...
Spaliły się dzieci... Jak ludzie w krąg płaczą...

To w szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,
Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...
Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną
I światła szarego blask sączy się senny...
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny...
 ...
Leopold Staff  "Deszcz jesienny"

poniedziałek, 2 lipca 2012

Posłuchaj...

    Bo można słuchać, a nie słyszeć. Przeczytaj. Dotknij.


Do mnie mów bo ja
Chcę Twoje słowa jeść
Do mnie mów bo tak
Najsłodsza staję się
I brzoskwiniowy mus
Z Twych słów mnie wypełnia
Jak księżyc znów
Gorąca pełnia
Mów niegrzecznie i
Opuszkiem dotknij tu
Niebezpiecznie chciej
Pod wodę wciągnąć mnie
Nie bój się, głód nas dziś przyciągnie
Czytaj mnie jak menu swobodnie

Dotknij
Uszczyp
Ugryź
Pośliń
Mus z twoich ust
Ja sauté
Szeptem
Krzykiem
Pieść
Dotykiem
Mus z Twoich ust
Ja sauté

Obok mnie dziś jest
Tu z nami pani E
Niewidoczna lecz
To za jej sprawą chcesz
Wypełniać mnie
Po brzeg pucharu
Lepki jest mus
Twych słów paru
Paru słów co mnie
Na szpilkach kładą w mig
Niebezpiecznych zdań
Z karty erotycznych dań
I znowu ten głód nas dziś przyciągnie
Zamów mnie jak z menu swobodnie

Dotknij
Uszczyp
Ugryź
Pośliń
Mus z twoich ust
Ja sauté
Szeptem
Krzykiem
Pieść
Językiem
Mus z Twoich ust
Ja sauté

tekst: J. Szymkiewicz
wyk. M. Brodka

czwartek, 28 czerwca 2012

coincidence is logical

    Chciałam napisać o muzyce, o tej odkrytej po raz pierwszy i tej odkrytej na nowo. O tym jak lubię się nią otaczać aż do przesytu i znudzenia, ale taki mam system i dlatego po latach niektóre płyty kojarzą mi się z konkretnym czasem w moim życiu, podobnie jak zapachy - tak już jest i nie chce być inaczej. Nie umiem sobie dawkować przyjemności, zawsze zakochiwałam się na zabój, a jeśli coś nie stykało, odkochiwałam w jednej chwili, prawdziwie wzbudzone uczucia przetrwały jednak dekady, bo jeśli coś mi się spodoba, w tym przypadku muzyka - oddaję się jej. Chciałam napisać, ale wczoraj po raz kolejny przypadek stanął na mojej drodze. O filmie więc będzie.

    Weekend przeciągnęłam sobie aż do poniedziałku, dzięki czemu rozwaleni na kanapach, ja, Kot i wermut zabraliśmy się za oglądanie Meryl Streep i Jacka Nicholsona. Wcześniej w jakimś przypadkowo włączonym programie zobaczyliśmy scenę z tego filmu i zaczęliśmy się zastanawiać co to? i czy aby na pewno nie widzieliśmy? Film z 1986 roku, "Zgaga", o nadzwyczaj precyzyjnie przetłumaczonym tytule - "Heartburn", nie ma tu śmiechu ani krzty ironii - poniedziałek podwójnie nauczył mnie pokory, bo jak się okazało są jeszcze filmy z Meryl, których nie widziałam i poznałam nowe słówko po angielsku (moja niekończąca się nauka angielskiego objawia się wałęsającymi się po wszystkich pomieszczeniach i zakamarkach torebek karteczkami z wypisanymi słówkami). Uczucie zgagi jest mi obce, więc szybciutko wytłumaczyłam sobie tę moją lingwistyczną ignorancję.
Trailer załączam..albo dwa, a co mi tam!



    Dowcipny i przyjemny i dialogi, których chce się słuchać, a potem taki prawdziwy. Ot romans, po którym następuje życie z wszystkimi swoimi urokami: rodzina, szczęście, zdrada. Za tą prawdziwość, prostotę i niewymuszoną skromność chcę go oglądnąć jeszcze raz, i to nie raz! Oni - boscy! Choć za Jackiem nie szaleję, to przed Meryl klękam znów. To imię powinno zostać opatentowane, dla mnie przynajmniej Meryl znaczy Streep i tworzy taką jakość, która po prostu tworzy nowe życie na ekranie. Piekła mnie ta zgaga, nie mająca nic wspólnego z dyskomfortem cielesnym, chociaż..hm..możliwe, że jednak znam to uczucie. Film, w każdym razie polecam - lektura obowiązkowa.

    Wczoraj, środa (napisałam wtorek, ale coś mi nie pasowało..chyba zgubiłam jeden dzień przez to przedłużanie weekendu) przy śniadaniowej prasówce internetowej zauważyłam newsy o śmierci Nory Ephron, informowali m. in. gazeta.pl, filmweb.pl, pan Tomasz Raczek na fb. Nazwisko kojarzyło mi się tylko z filmem "Julie and Julia", ale zaczęłam szperać. "When Harry Met Sally..." - o!, "Sleepless in Seattle", "You've Got Mail" - oo! "Heartburn" - oooooczywiście! Cytując za filmwebem: "Jest to autobiograficzna historia związku Nory Ephron i Carla Bernsteina...". Takie rzeczy. 
    Kosmos znowu zatoczył koło. Like it! Bądźcie czujni.

wtorek, 12 czerwca 2012

Here’s looking at you, kid

    Legendarne love story, wyciskacz łez, melodramat. Któż słysząc Casablanca nie myśli o filmowej miłości? Ja zawsze myślałam, a to zdjęcie było jej symbolem. 


    O ironio, bo nigdy filmu nie widziałam. Balon oczekiwań napuchł przez lata, a z nim szczere obawy, że film nie sprosta, nie będę umiała go docenić, albo, co gorsze, zrozumieć. Wiadomo, to co kiedyś było jasnym, czytelnym gestem, dziś jest teatralne i przerysowane. W związku z niesprzyjającymi okolicznościami długo nie mogłam doczekać się odpowiedniego nastroju na taki – na ten film. W końcu się zjawił, wraz z odpowiednim towarzystwem.
     Sobota, szarawa i deszczowa, idealny dopisek do czarno-białego filmu. Kanapa, kawa, Kot.
    Ach, nawet fabuła była dla mnie zaskoczeniem! Dziwne jak przez tyle lat udało mi się nie dowiedzieć, o czym opowiada Casablanca. Jak dziwnie i jak cudownie! Cóż to jest za film! A ta piosenka?



Śni mi się teraz po nocach, nucę ją pod prysznicem i niestrudzenie poszukuję wersji w lepszej jakości.

    Na dokładkę, ponieważ jesteśmy maniakami, dołożyliśmy Play it again, Sam.

   

Namiętnie oglądamy filmy, przynajmniej kilka w tygodniu, a Woody Allen – zwłaszcza ten z przed kilku dekad, cieszy nas niesłychanie!
Cudowne allenowskie:
“I'm so excited, I think I'll brush all my teeth today!”

“ – My lawyer will call your lawyer.
– I don’t have a lawyer. Have him call my doctor.”
I oczywiście:
 
“  – If that plane leaves the ground, and you're not on it with him, you'll regret it - maybe not today, maybe not tomorrow, but soon, and for the rest of your life.
– That's beautiful!
– It's from Casablanca; I waited my whole life to say it.”


   Film dodatkowo ociera się o jeden z moich ulubionych tematów – obsesję oglądactwa i podglądactwa, w tym przypadku filmów. Czy zawsze nadmierne śledzenie cudzego życia, choćby wymyślonego przez scenarzystów, skutkuje biernym zachowaniem w swoim życiu? Czy stajemy się pasywnymi uczestnikami  mającymi zdanie na każdy temat - oczywiście tylko w teorii, bo w praktyce nie umiemy podjąć żadnej decyzji, a tym bardziej zarządzać własnym czasem? Pewnie by mnie to co najmniej zaniepokoiło, biorąc pod uwagę nasze wspólne kocie zwyczaje i te hektogodziny spędzone przed ekranem, razem czy osobno. Ale dla nas, ruchome obrazki od zawsze były źródłem inspiracji. Do działania, do poszerzania spojrzenia na świat, do podróży i do niekończących się rozmów. Do ciagłęgo chcenia i poszukiwania, do poznawiania siebie i chęci poznania drugiego człowieka. Zresztą, gdyby nie filmy, nie byłoby Nas. Bez dwóch zdań. I chociaż times goes by, niech tak zostanie.

wtorek, 5 czerwca 2012

love and other impossible pursuits


Człowiek realizuje się tylko w miłości,
 w niej bowiem, w kształcie krótkotrwałym 
znajduje obraz swego losu bez jutra."
Albert Camus


    Potrzeba dużo, dużo siły by umieć przyjąć to, co przynosi nam każdy kolejny dzień. Zawahałam się na moment przed skończeniem zdania..czy to los, przeznaczenie, fortuna to czy fatum? Potrzeba pokory i świadomości, zdrowego rozsądku i zwykle wielu godzin na dotarcie do siebie. A potem znajduje się taki spokój, taką pewność, jakąś - jeszcze do niedawna podejrzaną - trzeźwość, że pozostaje już tylko wysłać sms. Przypomnieć komuś, że się go kocha i zanurzyć się w tym boskim stanie akceptacji codzienności.
   Teraz tylko kawa pachnie i deszcz zupełnie nie równo puka w parapet. 

   Jestem świeżo po "The Other Woman", przez który wzruszyłam się subtelnie - jak na damę przystało, by później zasmarkać całkowicie i na wylot pierwszą z brzegu podartą chusteczkę - czego dama absolutnie nie powinna robić.
   Zostawiam zwiastun tego filmu i zalecenie, by zmierzyć się z nim i emocjami, stanowiącymi wypadkową opowieści i naszego życia. Ja akurat bardzo tego potrzebowałam, chyba już od dawna.

* Nie wiem kiedy można było go oglądać w kinach, daty, które pojawiają się w internetowych bazach są rozbieżne i mylące, jak również fakt, że film pojawia się pod dwoma różnymi angielskimi tytułami: The Other Woman oraz Love and Other Impossible Pursuits

czwartek, 24 maja 2012

in order

     Wtorek to taki dzień, kiedy budzę się sama i od razu sięgam po telefon, żeby obudzić Kota.  Odpowiedź na moje żwawe „Wstajemy!” bywa bardzo różna: od równie dziarskiego zapewnienia, że Kot już na nogach, po ciche na wpół przytomne mruczenie i szelest pościeli po drugiej stronie słuchawki.  Później następuje dzień, który zwykle dzięki osobom spotykanym w czasie pracy, przynosi ze sobą wiele radości, niekontrolowanego śmiechu i satysfakcji z załatwionych spraw, które można skeślić z listy pt. „Załatwić”. Wieczorem, kiedy zaczynamy z Kotem do siebie wydzwaniać, ja zaczynam złościć się i tęsknić, dąsać się i rozmyślać (w zachowanej kolejności)­. Najpierw się złoszczę, bo chciałabym podzielić się tymi wszystkimi radostkami nazbieranymi w ciągu dnia, a połowy nie mogę sobie przypomnieć, część też nie wydaje już się taka wcale warta opowiedzenia, szczególnie że wtedy właśnie zaczynam tęsknić najbardziej, bo czasem krążę żywo gestykulując i wiem, że u Kota to, co opowiadam nie wydaje się takie śmieszne..eh! I dąsam się na siebie, bo po cóż znowu zdawać relacje z każdej minuty, czy aby nie za dużo tej wylewności...wszystkie polonistki goniły mnie za nadmiar dygresji i wybitne wycieczki słowne, oddalające mnie od rozważanego tematu. Ale co ja poradzę..tak już mam i zaczynam po raz tysięczny rozmyślać  nad tą dzielącą nas odległością..wtedy wtrącam sławetne ‘Nie zgadzam się, Panie Kocie. Na mnie tutaj, a Ciebie tam. Nie zgadzam się po tysiąckroć’.
      
Teraz włączamy Marię P. – „Miły Mój”


       Wczoraj był znowu wtorek. Miły Mój wyjechał jak zwykle, a ja w trakcie dnia postanowiłam – jak niezwykle – nie kończyć dnia rozczulając się nad sobą. Przeznaczyłam wieczór na zajęcia ogólnorozwojowe i relaksujące... poleżałam z książką , wybrałam się z przyjaciółmi na jogę , przyszedł też czas na porządki w komputerze, maseczkę do twarzy (łagodzi i nawilża) oraz malowanie paznokci. W ferworze aktywności zabrałam się za mycie naczyń i sprzątanie w kuchni (chronologia cały czas zachowana), które to przeciągnęło się do późnych godzin nocnych. Dzień zakończyłam więc spapranymi pazurami i podrażnioną twarzą (choć maseczka łagodzi i nawilża zalecono zmyć po 30 minutach. Nie da się ukryć 30 to nie 90). Brawo! Brawo, moja panno, za organizację.
      Zasypiałam mimo wszystko z uśmiechem. 

„Miły Mój
Ty zawsze przy mnie stój
We śnie na jawie
Spotkajmy się na kawie”

      Szczególnie, że przedtem zdążyłam przedstawić Kotu kompletny rozwój wydarzeń, oczywiście – w zachowanej kolejności.

wtorek, 15 maja 2012

Mów do mnie jeszcze...

„...Mów do mnie jeszcze... Za taką rozmową
tęskniłem lata... Każde twoje słowo
słodkie w mem sercu wywołuje dreszcze -
mów do mnie jeszcze... 

Mów do mnie jeszcze... Ludzie nas nie słyszą,
słowa twe dziwnie poją i kołyszą,
jak kwiatem, każdem słowem twem się pieszczę -
mów do mnie jeszcze...” 
Kazimierz Przerwa-Tetmajer


    Już prawie noc, kwiatki nie podlane, choć zauważyłam ich suchość zaraz po przyjściu z pracy. Naczynia w kuchni poukładały się w stos i czekają na umycie, albo na schowanie do szafki, daje się przy tym zauważyć wyraźna segregacja rasowa: brudne po lewej, czyste po prawej. Oknom obiecałam, że je umyję na wiosnę. To było w ostatni piątek. Maile pootwierane proszą się o odpowiedź. Książka i gazety pootwierane proszą się o zamknięcie, zwietrzeją i stracą na świeżości.
    A ja może zadzwonię jeszcze raz do Ciebie..co? Kocie mój, zaśpiewaj mi tak jak wtedy....


Paul McCartney - My Valentine


poniedziałek, 7 maja 2012

and i envy you..


    Szukam w sobie zrozumienia dla zazdrości. Mojej.
  Nie umiem z nią walczyć i choć staram się ze wszystkich sił, nie potrafię jej jasno zdefiniować. Przypadkowo oglądnęłam odcinek serialu z cyklu reality o rywalizacji tańczących dziewczynek, i gdy choreografka wymyśliła im temat prezentacji „siedem grzechów głównych”, musiała przy tym wytłumaczyć dokładnie co to jest (rzecz miała miejsce w USA)...Wyjaśniając nieletniej show girl czym jest zazdrość, powiedziała: „to jak wtedy, gdy chcesz mieć to, co inni i jednocześnie nie chcesz, żeby oni to mieli”. O matko!  Im bardziej o tym myślę tym bardziej się nie zgadzam...
    Ostatnie dni spędziłam w gronie szczęśliwie zakochanych, zaręczonych, zamężnych, żonatych i/lub mieszkających razem, i każdy dzień napinał się do granic wytrzymałości z tej zazdrości, a wieczorem pękał i wyzwalał płacz z byle powodu, albo w tych stanach napięcia zbroił mnie w niewidzialny pancerz, przez który siedziałam osowiała i na każde „co się dzieje?” odpowiadałam szczerze zdziwiona „co? Nic, to znaczy co? Nie no nic...”. A to nie było nic.
    I wcale moja zazdrość nie objawia się tym, że chciałabym komuś coś odebrać..w ostatnich dniach sprowadzała się do tego, że chciałabym mieć tyle odwagi, tyle siły i tyle wsparcia, żeby świadomie wprowadzić zmiany w nasze Kocie życie. Patrzę na moich przyjaciół, którzy podejmują różne decyzje, czasem wydawałoby się zbyt szybkie, zbyt pochopne; czasem takie, które czekały na podjęcie już kilka ładnych lat..jakoś tak się składa, że ostatni czas bywa przełomowy w moim pokoleniu..widać rocznik osiemdziesiąt i kilka nagle dochodzi do jakiś wniosków. Ja i Kot  nie. Jak nam się udaje funkcjonować, będąc oddzielonym przez te dziesiątki kilometrów? – sama nie wiem. Akurat pomagaliśmy w przeprowadzce przyjaciół. Między słowami planowaliśmy swoje mieszkanie. Tutaj ciemnoszara ściana z cegieł i ciemna kanapa, jasny parkiet, plakaty filmowe na ścianach – oczywiście czarno-białe, mała szafka na wina...wszystko jest wspólne, oprócz realnej przestrzeni życiowej.
   Czy to frustracja, czy zazdrość? Czasem chciałabym umieć nazwać te moje łzawe żale i opowiedzieć wszytko Kotu..żeby wiedział, że ten płacz to nie z powodu poniedziałkowej rozłąki, poweekendowej chandry, ciężkiego filmu...tylko dlatego, że uświadamiam sobie, że można mieć się na codzień, można poświęcić coś -żeby wygrać kogoś i można po prostu nie wartościować pracy - kiedy w grę wchodzi ciepło, miękkość i ta cudowna obecność ukochanej cząstki wszechświata.
Tak ja to widzę. Ale piję właśnie piwo z kieliszka do białego wina, bo akurat był pierwszy w szafce..więc może bredzę?..hmm..?

    Przygrywa soundtrack z The Wire... Toma Waitsa – Way Down In The Hole w kilku znanych odsłonach.
Wklejam jedną, polecam odkopać wszystkie, także polskie – Kazika i Matyldy Damięckiej.

wtorek, 17 kwietnia 2012

Różowe ucho

     Skala tęsknoty rozciąga się u mnie podobnie jak zasięg lenistwa.  Albo odwrotnie, bo lenistwo było pierwsze. A teraz przenikają się wzajemnie i już nie wiadomo, które za co winić.  Nieogarnięcie ładnie nazwane prokrastynacją towarzyszy mi od początku tygodnia, choć ze wszystkich sił staram się przekonać siebie, że a) mycie okien jest absolutnie konieczne teraz już! b) praca, która czeka już dwa dni, może poczekać jeszcze ze dwa i wtedy dopiero znajdzie się w radarze „ostatniej chwili”. 
    Wyciągnęłam więc puzzle, które dostałam od Kota z okazji Bożego Narodzenia, nasze zdjęcie podzielone na tysiąc elementów. Uwielbiam tę fotografię! A o tym jak bardzo nie nadawała się na układankę świadczy  pewnie pół tysiąca klocków stanowiących tło, obsypany kwiatkami klomb. O Ty Kocie złośliwy! Wyłowiłam same strategiczne elementy, a pierwsze co udało mi się poskładać w całośc było Kocie ucho...Siedziałam, popijałam piwo, blond piana uciekała ze szklanki w rytm The Divine Comedy Milii J., a ja gapiłam się na ten kochany kawałek ciała, miękki i ciepły i tak strasznie za nim zatęskniłam... Na to wszystko przypomniał mi się wiersz Herberta, cudowny!

                              Myślałem
                    znam ją przecież dobrze
Napatrzeć się na nas nie mogę,
Poukładać nas - nie umiem

tyle lat żyjemy razem
znam
ptasią głowę
białe ramiona
i brzuch
aż pewnego razu
w zimowy wieczór
usiadła przy mnie
i w świetle lampy
padającym z tyłu
ujrzałem różowe ucho
śmieszny płatek skóry
muszla z żyjącą krwią
w środku
nic wtedy nie powiedziałem —
dobrze byłoby napisać
wiersz o zielonym uchu
ale nie taki żeby powiedzieli
                   też sobie temat wybrał
                      pozuje na oryginała
          żeby nawet nikt się nie uśmiechnął
               żeby zrozumieli że ogłaszam
                            tajemnicą
               nic wtedy nie powiedziałem
              ale nocą kiedy leżeliśmy razem
                  delikatnie próbowałem
                     egzotyczny smak
                       różowego ucha

               Zbigniew Herbert "Różowe ucho"

przy akompaniamencie Milii Jovović, płytą The Divine Comedy:



     Zanim zdążyłam podzielić się z Kotem tęsknotą za jego małżowiną, dostałam maila zatytułowanego "Gryzę ucho"...nie pytajcie skąd On wiedział...Takie zbiegi okoliczności zdarzają się niemal codziennie odkąd go poznałam. Nagminnie dzwonimy do siebie w tym samym momencie, zdarza się, że np. z tego samego sklepu, jemy dokładnie to samo, budzimy się równocześnie, choć oddaleni o 180 kilometrów albo bez uprzedzenia wybieramy ten sam seans kinowy w dwóch różnych miastach...Pomaga to pielęgnować wspólny oddzielny świat, nieustannie trzymać prosto syjamskie kręgosłupy. I dzielę się moją nawiną wiarą, że te niezwykłości, ten mały nasz cud to jak jego nieziemskie ucho, że słyszy nawet niewypowiedziane.

czwartek, 12 kwietnia 2012

Co to to szczęście?


"Pragniemy, żeby miłość trwała, a wiemy, że nie trwa, choćby cudem miała trwać 
przez całe nasze życie, i tak urwie się w jakiejś chwili. 
Żadna istota, nawet najbardziej kochana, nigdy do nas nie należy.
Na okrutnej ziemi, gdzie kochankowie umierają czasem rozdzieleni, a rodzą się 
zawsze z dala od siebie, absolutna komunia na cały czas życia 
jest niemożliwym żądaniem."
Albert Camus "Człowiek zbuntowany"

    Gdy czytam ten cytat mam ciarki na plecach. Jak to, że nie trwa? Że w ogóle, czy że za grobową deską to już nic nie ma? Ostatni czas skłaniał mnie do wielu przemyśleń, z wyszczególnieniem moich roszczeń do świata i ludzi. Poza tym był to tydzień z Kotem. To było moje właściwe Święto. Religijny i mistyczny wymiar Wielkanocy gdzieś mi umknął w tym roku, albo też niechcący został przysłonięty przez radość z bycia we dwoje. Przemierzyliśmy 700 km, ode mnie do Kota i między naszymi rodzinami. Zupełnie spokojnie i bezstresowo, bez względu na sytuację na drogach, korki, chaos pakowania, usilnego przewidywania pogody i nasze życie na kocią łapę. Z Kotem wszędzie jest dobrze i cudownie świątecznie. Jest czas na rozmowy z bliskimi, oglądanie filmów i czytanie gazet, na głaskanie się po najedzonych brzuchach i przeszkadzanie mamie w kuchni, na nauczenie siostrzeńca nowych słów, a następnie fascynację w jak błyskawicznym tempie rozwijają się dwulatki!
   Rozmyślanie nad moim szczęściem towarzyszy mi od kilku dni...Skąd człowiek wie, że jest szczęśliwy? Bo przecież zawsze ma jakieś kolejne marzenia, dalsze cele i pragnienia, których narazie nie werbalizuje, ale one są tam i czekają, aby wyjść na jaw. Zawsze może być bardziej i więcej. Człowiek może jakimś sposobem wie. Ja nie wiem. Nie wiem czy to już, czy to za chwilę...ale jedyne co wiem, to gdy przestaję myśleć o wartościowaniu kolejnych dni i po prostu się im poddaję, czuję się tak lekko, beztrosko i zupełnie na swoim miejscu. Nie chodzi o niedostrzeganie trudnych sytuacji czy ignorowanie problemów, ale nabranie zdrowego dystansu, poczucia bezpieczeństwa i siły na poradzenie sobie z nimi. Kiedy wwąchuję się w Kocią koszulę i zaczynam myśleć „Boże! Jak cudownie, jak pięknie!”, z prędkością francuskiego TGV pojawiają się kolejne komiksowe chmurki nad moją głową, że za dwa dni już tak nie będzie, że znowu kilka nocy w pustym łóżku i samotny kubek kawy rano..a te wszystkie złowieszcze myśli – choćby nadzwyczaj wątłe – potrafią podciąć największe skrzydła. Ciągle uczę się nie błagać „chwilo trwaj!”, tylko samej trwać w chwili, pieszcząc ciepły brzuch.. co to, to szczęście? To Kot!

http://1funny.com/happy-kitten-nap/
 
     Co do komiksowych chmurek i leżenia z Kotem - pierwszym skojarzeniem muzycznym jest soundtrack z filmu "Drive". Film w fantastycznym klimacie, ciśnie mi się na usta słowo "retro"...czy trafne? Raczej tak, takich filmów już się nie robi, a szkoda. Momentami wzruszał, przerażał i sprawiał, że zaciskałam palce, patrząc na brutalne sceny (oczu nie zamykam, bo szkoda tracić film..). Bohaterowie są czytelni i wyraźni, co nie znaczy, że chadzają z posępnymi twarzami, albo chowają się po kątach. Ryan Gosling i Carey Mulligan oszczędni w środkach wyrazu są jak najbardziej trójwymiarowi, ale nie przerysowani, chciałoby się rzec "normalni", ale właściwie nie wiem czy to nie krzywdzący epitet. Melodramat z akcją, albo film akcji z wątkiem romantycznym, zakazana miłość stylistycznie obsadzona w latach 80tych. Film jest niesamowicie równy, fantastycznie skadrowany, a muzyka od razu przykuła moją (i Kota) uwagę. Została natychmiastowo wciągnięta na listę spraw do załatwienia i już od kilku miesięcy pobrzmiewa w naszych samochodach oraz sypialniach.
Na zachętę z ilustracjami Roya Lichtensteina:








poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Polka dots!


    W sklepach z reguły omijam wieszaki z zygzakami, kwiatami, ciapkami itp. Ale w szafie mam kilka wyjątków np. ulubione spódnice: w panterkę i psychodeliczne kwiatki. Nie jestem wrogiem wzorów, czasem mam ochotę na T-shirt w paski albo raczej oszczędne wzornictwo w stylu etno. Jedyny deseń, który zawładnął moim sercem i który szczerze ubóstwiam to grochy i groszki.

http://akindoflove.blogspot.com

http://herestothehalcyon.tumblr.com

http://www.chictopia.comdriftwoodanddaydream

            http://www.etsy.comshopbunnywithatoolbelt
http://blossomgraphicdesign.blogspot.com













    Zdarza mi się tęsknotę za Kotem odreagowywać na zakupach, a także w trakcie babskich spotkań, które niechybnie zahaczają o galerię. Jednak nic tak cudownie nie rozgrzesza z błyskawicznie wydanych pieniędzy jak mężczyzna u boku, który troskliwie pogłaszcze po rozrzutnej główce.
    Ostatni weekend upłynął pod znakiem Kota, nadrabianiu zaległości w gotowaniu i polskich filmach, jak również pod znakiem groszków, głównie za sprawą nowej torebki.



z szafy: krótki sweter,
co ma więcej guzików niż dziurek!
z szafy: sweterek Top Secret
z zatrzaskami...
... w formie kokardek





Ulubiona sukienka z szafy z cudnym żabotem!
- atmosphere -
Parasolka - H&M, drugi egzemplarz:
na deszcz tak - na wietrze zginie marnie :-)
    Szafa wywietrzona..na wiosnę i na przybycie nowych gości...

Nowi na jamie 1: torebka Pull&Bear, buty NylonRed

P.S. Zapamiętać - dołączanie zdjęć to nie jest zadanie na 5 minut... :-)