środa, 28 marca 2012

Gdzie czai się zło...

"Dzieci nie są złośliwe, są złe."
Zygmunt Freud
Matka Tersa od Kotów (2010), reż. Paweł Sala
We Need to Talk About Kevin (2011), reż. Lynne Ramsay

    Obrazy o wstrząsających zbrodniach, o strachu, o rodzinie i rodzicielstwie. Patrzymy na synów, będących uosobieniem podłości i niepojętego gniewu. Obydwa filmy skłaniają do zastanawiania się: kiedy w człowieku rodzi się zło. Czy można to dostrzec, odmienić lub jakkolwiek temu zapobiec?
 „Matkę Teresę..” obejrzałam jakiś czas temu, zupełnie nie dawno, a oglądając film Lynne Ramsay, nie mogłam przestać myśleć o tym jak podobne do siebie są te filmy i stąd to dzisiejsze, chcąc nie chcąc, porównanie.

    Na pierwszym planie mamy matki i synów. Pracujące kobiety, poświęcające się to dla wychowania pociech, dla kotów, dla kariery. Synowie krnąbrni i wyrachowani. Reszta rodziny schowana gdzieś z tyłu, nie bez znaczenia, ale właściwie tylko stojąca w kontraście do matek.
    W przypadku „Musimy porozmawiać..” nieustannie zadajemy sobie pytanie czy to wina matki? Czy jej pragmatyczne podejście do macierzyństwa jest odpowiedzialne za ukształtowanie psychiki syna? W wyraźnej opozycji obserwujemy dwie postaci o niezłomnych charakterach: matka i syn walczący o zdobycie przewagi, tak trochę po cichu, bez słów. Powoli odkrywamy również tragiczne koleje tej historii, przerażające unaocznienie diaboliczności dziecka i niezłamaną matczyną miłość.
    
    Tilda Swinton w roli matki jest tak przekonująca i tak naturalna, nie swobodną naturalnością lecz sugestywnym, zrozumiałym umęczeniem ciała i duszy. Jest ogromnym atutem filmu, swoistą wisienką na torcie (jeżeli tylko wypada pisać o łakociach przy tak rozpaczliwie nieszczęsnej historii).

   

W filmie Pawła Sali od samego początku jesteśmy świadomi zbrodni. To, co ujawnia nam rozwój akcji to normalność , od której wszystko się zaczęło. Gdzieś z tyłu głowy ciągle łopotała mi myśl, że ta historia wydarzyła się naprawdę. Taka sobie ot normalna rodzina, ze swoimi problemami dni codziennych, wypadami do lasu, matką w pracy i czasowo nieobecnym ojcem. W którym momencie złość i agresja syna zaczynają się kotłować w tym zwykłym emaliowanym garnku, by potem wykipieć, przypalić się, obnażająć czarne spalone dno? Nie do końca wiadomo... Po wszystkim zapach spalenizny unosi się w powietrzu jeszcze długo.

    Nie będę wartościować tych filmów, bo każdy z nich zrobił na mnie wrażenie przy użyciu nieco innych środków stylistycznych: zaburzonej chronologii („Matka Teresa..”) czy fantastycznych kadrach („Musimy poromawiać..”). Nie jest to lekkie kino podwieczorkowe, ale dla tych spragnionych powagi lub chcących dla równowagi w trakcie tych pachnących wiosną dni dowalić sobie ciężkie danie do strawienia. Pozostaje smutek i pytanie „jak, do licha, to się zaczęło?!”

poniedziałek, 26 marca 2012

Jeśli Ty nie istniałbyś...


    Za oknem szaroniebieskie wieczorne niebo rozświetlone miejscowo przez odbijającą się w szybie lampę. Postanowiłam zaszyć się dziś w pokoju i porobić coś. Tak gorączkowo zaczęłam myśleć co tu począć, za co się zabrać, malowanie paznokci i napisanie wszystkich zaległych maili czy odkurzanie najpierw, może wieczór piękności: peelingi, maseczka i masowanie ciała olejkami, albo może upiec bananowe muffiny:  będzie błogo pachnieć a śniadanie na jutro gotowe...Z tego wszystkiego położyłam się z książką i po kilkunastu stronach przekręciłam się na bok i zasnęłam. Nie z winy książki, zapewniam, a chyba tylko mojego zmęczenia, które ostatnie radosne poranne godziny z moim Kocurem jakoś zamaskowały.  Cały czas się uczę, żeby te cudowne weekendy pomagały zmagazynować energię na cały tydzień, a nie powodowały nadmiernej tęsknoty narastającej od poniedziałku do piątku lawinowo...
    Czytam „www.małpa.pl” Krystyny Jandy, opublikowany zbiór wybranych zapisków z dziennika jej strony internetowej, czyli właściwie czytam bloga p. Jandy, tyle, że na papierze.
Obiecałam sobie, dla równowagi szperania w internecie i oglądania filmów czytać przynajmniej jedną książkę miesięcznie. Wiem, że cyfra ta (1!) żałośnie mała, biorąc pod uwagę ile to ostatnimi czasy podróżowałam pociągami...nie mam nic na swoje usprawiedliwienie...zazwyczaj pakuję do torebki kobiece czasopisma i tygodniki, które wymieniam z Kotem (Przekrój, Newsweek, Polityka), żeby nie dublować prasy walającej się po wszystkich kątach jamy nr 1 i jamy nr 2. Czasem przywozimy też coś od rodziców (Wiedza i życie, Wprost, Uważam Rze), a że każdy stara się kupować swoje, to po wymianie następuje czas wielkich prasówek i aktualizacji informacji.
    Wracając do mojej bieżącej lektury – p. Jandę podziwiam, niezwykle szanuję i darzę ogromną sympatią. Nie posunę się do tego, aby nazywać ją piosenkarką, ale mam jej trzy płyty „Guma do żucia”,”Krystyna Janda w Trójce” oraz „Dancing” i wracam do nich/do którejś z nich/przynajmniej do jednej z nich niemal codziennie. Widziałam ją „w akcji” na żywo i absolutnie uległam czarowi jej ekspresji. Spektakl „Biała bluzka” z piosenkami A. Osieckiej. Napiszę o tym innym razem, bo zupełnie zboczyłam z kursu moich myśli!
Wzruszył mnie do łez fragment jej dziennika, kiedy p. Krystyna pisze o wyjeździe męża:
Jak to jest, że jak ON jest dzieci i ja spimy spokojnie, zasypiamy i budzimy się mniej więcej o czasie, a jak GO nie ma, dzieci już od świtu siedzą przy komputerze albo budzą się za późno (...), a ja oglądam nocami filmy albo łażę po domu, czytam, a śpię chwilami, po dwie trzy godziny w dziwnych porach nocy? Co to jest, że jak ON wyjeżdża...Wyjechał. Zaczyna się znów czas bez NIEGO.

     Z wyjątkiem dzieci, reszta się zgadza. U mnie też chaos. Tym razem ja wyjechałam i kręcę się, nie mogąc znaleźć sobie miejsca..już czuję, że z odkurzania znowu nici, odwołałam też wyjście na basen – z lenistwa. Chciałam napisać o filmach oglądniętych w weekend i o tym, że zamiast babeczek zrobiłam jednak sałatkę z tuńczyka, bo wystarczyło wszystko pokroić, wymieszać razem i dodać dużo świeżo mielonego pieprzu i wcale nie trzeba było później wracać do kuchni, żeby ją wyciągnąć z piekarnika, a muffiny, coś przeczuwałam, mogłyby się przypalić..nie mam ochoty na spacery po mieszkaniu. Zawinęłabym się w koc i...przeraża mnie to, co piszę. Zgnuśnieję, jak tak dalej będę myśleć, do reszty....Idę do kuchni, zrobię te muffiny.
Będzie przyjemnie pachnieć.



Jeśli ty nie istniałbyś
Dla kogo smutki szłyby w cień?
Czy dla tych, których twarz, uśmiech, szept
Zapominam z dnia na dzień?

Jeśli byś nie istniał ty
Lub gdybyś krążył Bóg wie gdzie
Gnałabym śladem twym niby liść
By wytańczyć słowa te:
Ach, dojrzyj, ogrzej mnie...*




*Et si tu n'existais pas
  cudowna melodia i ciarki na skórze

środa, 21 marca 2012

Please Give


     Moje Kocię dba o to, żebym się nie nudziła nigdy bez niego i pielęgnowała naszą wspólną wielką pasję jaką jest kino. W folderze na pulpicie zostawia mi różne niespodzianki do oglądania, albo też podsyła na bieżąco youtube’owe linki, gdy są to obrazy mniejszego kalibru.

     Właśnie obejrzałam „Please Give”, film z 2010 roku, z cudowną, głównie kobiecą obsadą, który nie wiadomo dlaczego przeszedł bokiem, zupełnie bez echa (w naszym pięknym kraju). Nie wiedziałam o nim nic a nic, więc startował z całkowicie czystym kontem, bez uprzedzeń i nadziei. Może z wyjątkiem nadziei na dobrze spożytkowany wieczór.
     Już piosenka z czołówki nastawiła mnie in plus i to pozytywne odczucie zostało ze mną do końca. Aż żal, że tak prawdziwych postaci jest jak na lekarstwo na filmowych ekranach, postaci - które potrafią rozbawić (niesłychanie zręczne dialogi!), rozczulić, a przy tym wkurzyć i za nic nie dają się lubić. Na wskroś pozbawiona dramatyzmu prostota opowieści, niemal niechcący pokazuje trójwymiarowych bohaterów,  samolubnych, marudnych, trochę jakby znudzonych, a przy tym zgorzkniałych i wrażliwych - tak samo ludzkich jak my i ludzie, którym przyglądamy się w windzie, czy w sklepie. Którzy irytują nas i wkurzają i których nam żal, jak tej garbatej staruszki z warzywniaka, do której uśmiechamy się najpierw ze smutku, potem, żeby sprawić jej dzień choć trochę milszym, a później czujemy, że to było dobre.
     Dobre to było.

Utwór z czołówki: the Roches – No shoes
Trailer Please Give
I plakat 

hold your horses


     Po ostatniej przeprowadzce ciągle słabo się ogarniam. Niby wszystko już znalazło swoje miejsce,   a przed chwilą błądziłam wzrokiem w poszukiwaniu łyżeczki do kawy.... Szuflada! Eureka! Eh..

    Wczoraj przybiłam kolejne gwoździe i półka nad biurkiem zawisła, rozpanoszyły się tam perfumy i książki, okulary i tymczasowo kilka drobiazgów, które zdają się przejmować kontrolę nad przestrzenią. O ile walające się tu i ówdzie po pokoju papiery, ładowarki, świeczki mają rację bytu, o tyle teren kuchni wymaga oczywistego zdefiniowania.  Co nie znaczy, że wszystko ma być wypolerowane na błysk, oh nie – jestem daleka od sterylności, lubię sprecyzowany chaos, ale w tym szaleństwie musi być jakaś metoda. Może dlatego te zagubione łyżeczki  tak mnie rozstroiły, że były dokładnie na swoim miejscu, a to do nich zupełnie nie podobne.
    Jak co wieczór wykreślam z kalendarza załatwione sprawy i od razu dopisuję kilka na jutro i najbliższe dni. Staram się też zapisywać je jak tylko wyklują się w mojej głowie, podobnie w przypadku nigdy niekończącej się listy zakupów.  Takie to niby w kwiecie wieku, a wystarczy wejść do sklepu, żeby już zapomnieć po co się w ogóle wyszło z domu.

    Dzisiejsze tęsknoty udało się ujarzmić z pomocą - najpierw zalewu zaniedbanej wczoraj pracy (Pamiętaj, zaniedbane poniedziałki zawsze znajdą sposób, żeby się zemścić!), następnie przyjaciół oraz jogi. 

Inspiracją roku została Yoga by Equinox


    Odprężony umysł, zrelaksowane rozciągnięte ciało (które jutro lekkimi przykurczami przypomni mi jakie mięśnie dziś ćwiczyły), uspokojony oddech..w dziwny sposób zawsze dodaje mi to śmiałości, odwagi i doładowuje to moje akumulatory. Zaczynam potem snuć plany, które nie kończą się na jutrze, ale zawsze centrują się wokół Kota i naszych wspólnych (finger crossed) przygód.

Idealny podkład muzyczny zapewnia Pati Yang ze swojej ostatniej płyty "Wires and Sparks"
(polska premiera: 7 maja 2011r.)

poniedziałek, 19 marca 2012

poniedziałek, poweekend


     Dzisiejsze wspólne śniadanie zamknęło klamrą weekend. Jazda na dworzec tradycyjnie i nieodwołalnie zwiastuje nadchodzący tydzień pracy, co i tak dotyka mnie z lekkim opóźnieniem. Doceniam to i czuję się szczęściarą, gdy myślę o tych wszystkich, którzy od kilku godzin są na nogach lub już nawet w pracy. Jednak za każdym razem gdy tylko postawię nogę na stopniach pociągu i tęsknie odwracam wzrok, a oczy ze smutku zaszklone i wielkie jak pięciozłotówki, mam nieodparte wrażenie nieuchronnej kary boskiej, skazującej mnie na wygnanie z dala od mojego, powiedzmy, Kota.

Na potrzeby tego miejsca mojego Pana nazywać będę Kotem. Pieszczoch z Niego nielichy, a że jest zadeklarowanym psiarzem, a nie kociarzem, więc dla przekory został Kotem.

     Wspólne weekendy odrywają mnie od rzeczywistości. Nie odpisuję na maile, choć sprawdzam pocztę, głównie w telefonie, ale w takich wypadkach tylko jakaś paląca sprawa kwalifikuje się do odpisania. Unikam próżnego przesiadywania przed komputerem, przypadkowych telewizyjnych programów...Oglądamy wprawdzie masę mniej lub bardziej zaplanowanych czy przemyślanych filmów, dokumentów, programów tv, ale staramy się oszczędzać czas, nagrywając je wcześniej a tym samym pozbywać się czasożernych spotów reklamowych. Poza tym u siebie (jama nr 1) nie mam telewizora, zupełnie z wyboru, więc jeśli chodzi o publicystykę czy kulturę mam co nadrabiać u Kota (jama nr 2), bo nie wszystko udaje mi się znaleźć w internecie.

     W tym tygodniu oglądnęliśmy zaległy spektakl Teatru Telewizji "Skarpetki, opus 124" (ten akurat w internecie emitowany był na żywo, równolegle do TVP1, z Teatru Współczesnego w Warszawie  i na dodatek można było zabawić się w montażystę/reżysera, wybierając w dowolnej chwili widok jednej z czterech dostępnych kamer). Już wtedy zdecydowaliśmy się na wspólne oglądanie w weekend w wersji HD, na dużym ekranie, powyciągania na kanapie, ze splątanymi nogami...

Fot. Teatr Współczesny/Michał Englert



     Cytując za p. Fronczewskim: "Mamy tu do czynienia z przypowieścią o ludzkim losie w miniaturowym, dwuosobowym wydaniu". Jest lekko, zabawnie, jest też słodko-gorzko i
refleksyjnie. Gdy zniechęcenie i rozgoryczenie miesza się z błyskotliwymi dialogami, dostajemy kawał niezłej sztuki. Oglądaliśmy się z nieukrywaną przyjemnością, co zaowocowało odkurzonym i odświeżonym raz jeszcze zachwytem nad rzemiosłem p. Fronczewskiego i p. Pszoniaka.
Szczerze polecam/y!

     A teraz wieczór mi się dłuży i nie umiem znaleźć sobie miejsca. Podlałam kwiatki, usychające po ostatnim ciepłym weekendzie i tu skończyło się moje racjonalne myślenie. Ponieważ tęsknota dopiero zaczyna narastać, postanowiłam pobuszować w szafie, zmyć czerwień z paznokci i poczytać książkę. Od dwóch godzin nie mogę się jednak zdecydować na jedną konkretną.

piątek, 16 marca 2012

niecierpliwości

     A czasem to się tak niecierpliwię jakbym jechała na pierwszą randkę..tak mnie mrowi i tak łechce i tak się doczekać nie mogę. Pół sekundy zatrzymania przy wysiadaniu z pociągu i zaraz można się wcisnąć nosem w cudownie pachnącą męską szyję, w tą małą jamkę za uchem, która delikatnie pulsuje i miękka jest niesłychanie.
W całym tym naszym istnieniu we wszechświatach równoległych, ale odległych można się doszukać takich wysmakowanych  momentów.
    Taki był mój wybór:  cieszyć się myślą o następnym spotkaniu, czy narzekać na dłużące się w nieskończoności dni tygodnia, dzielące mnie od niego. W piątki, siedząc w pociągu i odliczając ostatnie kilkadziesiąt minut do nurkowania w bezpiecznych ramionach  łatwo być optymistką. W tygodniu zdarza mi się celebrować swoje nieszczęśliwie samotne wieczory i prawą część łóżka ziejącą pustką. Są sposoby na zabicie oczekiwania i na uczynienie go jeszcze bardziej przygnębiającym.

    Minął pierwszy rok naszej tułaczki do siebie. Nigdy się nie licytowaliśmy, kto do kogo tym razem, komu się chce, a komu nie. Lenistwo - tak bliskie nam obojgu, nie zostało nigdy dopuszczone do głosu. Są weekendy zaplanowane z dużym wyprzedzeniem, z wcześniej zarezerwowanymi biletami albo pokojami hotelowymi, w moim przypadku zdarza się, że plany obejmują także przyszykowane  wcześniej ubrania. Są też takie, kiedy jedyna pewność to ta, że gdy któreś z nas będzie wysiadać z pociągu, zobaczy na peronie ukochaną twarz. Staram się nie pisać/myśleć w liczbie mnogiej,  nie myśleć/pisać za kogoś, ale po raz pierwszy jestem tak pewna i siebie i jego i wszystkiego co się między nami przez lata formowało. Co pomnażało się, rosło i gęstniało, a teraz dojrzewa, karmi nas i daje siłę, żeby wstać i przeżyć dobry dzień – z dala od siebie lub tak jak dziś, nareszcie razem.

so it begins...

Zacznę od pierwszego zdania, a później to już się jakoś potoczy..
Parafrazując Szymborską, która, aż żal ściska, nie pisała wysmakowanego i ironicznie dowcipnego bloga, w swoim noblowskim przemówieniu powiedziała pierwsze słowa w nadziei, że następne już będą łatwiejsze.
A ja pomalowałam paznokcie na szkarłatny kolor i mimo późnej godziny ośmielam się nalać sobie trochę wina.

Tak o to w pierwszym poście znajdują się trzy z uwielbianych przeze mnie - Pani Szymborska, Scarlett i wino. 

Scarlett: Rhett, Rhett...Rhett, if you go, where shall I go?What shall I do?*

Będzie to rzecz o tęsknocie, tej niewypowiedzianej, czasem niedużej, a czasem przygniatającej i niepozwalającej się ruszyć, która nie musi już dłużej poniewierać się po świstkach, strzępach i losowych stronach w kalendarzu. Od dziś zadomawia się tutaj..


* Scarlett O'Hara from Gone with the Wind written by Margaret Mitchell