czwartek, 28 czerwca 2012

coincidence is logical

    Chciałam napisać o muzyce, o tej odkrytej po raz pierwszy i tej odkrytej na nowo. O tym jak lubię się nią otaczać aż do przesytu i znudzenia, ale taki mam system i dlatego po latach niektóre płyty kojarzą mi się z konkretnym czasem w moim życiu, podobnie jak zapachy - tak już jest i nie chce być inaczej. Nie umiem sobie dawkować przyjemności, zawsze zakochiwałam się na zabój, a jeśli coś nie stykało, odkochiwałam w jednej chwili, prawdziwie wzbudzone uczucia przetrwały jednak dekady, bo jeśli coś mi się spodoba, w tym przypadku muzyka - oddaję się jej. Chciałam napisać, ale wczoraj po raz kolejny przypadek stanął na mojej drodze. O filmie więc będzie.

    Weekend przeciągnęłam sobie aż do poniedziałku, dzięki czemu rozwaleni na kanapach, ja, Kot i wermut zabraliśmy się za oglądanie Meryl Streep i Jacka Nicholsona. Wcześniej w jakimś przypadkowo włączonym programie zobaczyliśmy scenę z tego filmu i zaczęliśmy się zastanawiać co to? i czy aby na pewno nie widzieliśmy? Film z 1986 roku, "Zgaga", o nadzwyczaj precyzyjnie przetłumaczonym tytule - "Heartburn", nie ma tu śmiechu ani krzty ironii - poniedziałek podwójnie nauczył mnie pokory, bo jak się okazało są jeszcze filmy z Meryl, których nie widziałam i poznałam nowe słówko po angielsku (moja niekończąca się nauka angielskiego objawia się wałęsającymi się po wszystkich pomieszczeniach i zakamarkach torebek karteczkami z wypisanymi słówkami). Uczucie zgagi jest mi obce, więc szybciutko wytłumaczyłam sobie tę moją lingwistyczną ignorancję.
Trailer załączam..albo dwa, a co mi tam!



    Dowcipny i przyjemny i dialogi, których chce się słuchać, a potem taki prawdziwy. Ot romans, po którym następuje życie z wszystkimi swoimi urokami: rodzina, szczęście, zdrada. Za tą prawdziwość, prostotę i niewymuszoną skromność chcę go oglądnąć jeszcze raz, i to nie raz! Oni - boscy! Choć za Jackiem nie szaleję, to przed Meryl klękam znów. To imię powinno zostać opatentowane, dla mnie przynajmniej Meryl znaczy Streep i tworzy taką jakość, która po prostu tworzy nowe życie na ekranie. Piekła mnie ta zgaga, nie mająca nic wspólnego z dyskomfortem cielesnym, chociaż..hm..możliwe, że jednak znam to uczucie. Film, w każdym razie polecam - lektura obowiązkowa.

    Wczoraj, środa (napisałam wtorek, ale coś mi nie pasowało..chyba zgubiłam jeden dzień przez to przedłużanie weekendu) przy śniadaniowej prasówce internetowej zauważyłam newsy o śmierci Nory Ephron, informowali m. in. gazeta.pl, filmweb.pl, pan Tomasz Raczek na fb. Nazwisko kojarzyło mi się tylko z filmem "Julie and Julia", ale zaczęłam szperać. "When Harry Met Sally..." - o!, "Sleepless in Seattle", "You've Got Mail" - oo! "Heartburn" - oooooczywiście! Cytując za filmwebem: "Jest to autobiograficzna historia związku Nory Ephron i Carla Bernsteina...". Takie rzeczy. 
    Kosmos znowu zatoczył koło. Like it! Bądźcie czujni.

wtorek, 12 czerwca 2012

Here’s looking at you, kid

    Legendarne love story, wyciskacz łez, melodramat. Któż słysząc Casablanca nie myśli o filmowej miłości? Ja zawsze myślałam, a to zdjęcie było jej symbolem. 


    O ironio, bo nigdy filmu nie widziałam. Balon oczekiwań napuchł przez lata, a z nim szczere obawy, że film nie sprosta, nie będę umiała go docenić, albo, co gorsze, zrozumieć. Wiadomo, to co kiedyś było jasnym, czytelnym gestem, dziś jest teatralne i przerysowane. W związku z niesprzyjającymi okolicznościami długo nie mogłam doczekać się odpowiedniego nastroju na taki – na ten film. W końcu się zjawił, wraz z odpowiednim towarzystwem.
     Sobota, szarawa i deszczowa, idealny dopisek do czarno-białego filmu. Kanapa, kawa, Kot.
    Ach, nawet fabuła była dla mnie zaskoczeniem! Dziwne jak przez tyle lat udało mi się nie dowiedzieć, o czym opowiada Casablanca. Jak dziwnie i jak cudownie! Cóż to jest za film! A ta piosenka?



Śni mi się teraz po nocach, nucę ją pod prysznicem i niestrudzenie poszukuję wersji w lepszej jakości.

    Na dokładkę, ponieważ jesteśmy maniakami, dołożyliśmy Play it again, Sam.

   

Namiętnie oglądamy filmy, przynajmniej kilka w tygodniu, a Woody Allen – zwłaszcza ten z przed kilku dekad, cieszy nas niesłychanie!
Cudowne allenowskie:
“I'm so excited, I think I'll brush all my teeth today!”

“ – My lawyer will call your lawyer.
– I don’t have a lawyer. Have him call my doctor.”
I oczywiście:
 
“  – If that plane leaves the ground, and you're not on it with him, you'll regret it - maybe not today, maybe not tomorrow, but soon, and for the rest of your life.
– That's beautiful!
– It's from Casablanca; I waited my whole life to say it.”


   Film dodatkowo ociera się o jeden z moich ulubionych tematów – obsesję oglądactwa i podglądactwa, w tym przypadku filmów. Czy zawsze nadmierne śledzenie cudzego życia, choćby wymyślonego przez scenarzystów, skutkuje biernym zachowaniem w swoim życiu? Czy stajemy się pasywnymi uczestnikami  mającymi zdanie na każdy temat - oczywiście tylko w teorii, bo w praktyce nie umiemy podjąć żadnej decyzji, a tym bardziej zarządzać własnym czasem? Pewnie by mnie to co najmniej zaniepokoiło, biorąc pod uwagę nasze wspólne kocie zwyczaje i te hektogodziny spędzone przed ekranem, razem czy osobno. Ale dla nas, ruchome obrazki od zawsze były źródłem inspiracji. Do działania, do poszerzania spojrzenia na świat, do podróży i do niekończących się rozmów. Do ciagłęgo chcenia i poszukiwania, do poznawiania siebie i chęci poznania drugiego człowieka. Zresztą, gdyby nie filmy, nie byłoby Nas. Bez dwóch zdań. I chociaż times goes by, niech tak zostanie.

wtorek, 5 czerwca 2012

love and other impossible pursuits


Człowiek realizuje się tylko w miłości,
 w niej bowiem, w kształcie krótkotrwałym 
znajduje obraz swego losu bez jutra."
Albert Camus


    Potrzeba dużo, dużo siły by umieć przyjąć to, co przynosi nam każdy kolejny dzień. Zawahałam się na moment przed skończeniem zdania..czy to los, przeznaczenie, fortuna to czy fatum? Potrzeba pokory i świadomości, zdrowego rozsądku i zwykle wielu godzin na dotarcie do siebie. A potem znajduje się taki spokój, taką pewność, jakąś - jeszcze do niedawna podejrzaną - trzeźwość, że pozostaje już tylko wysłać sms. Przypomnieć komuś, że się go kocha i zanurzyć się w tym boskim stanie akceptacji codzienności.
   Teraz tylko kawa pachnie i deszcz zupełnie nie równo puka w parapet. 

   Jestem świeżo po "The Other Woman", przez który wzruszyłam się subtelnie - jak na damę przystało, by później zasmarkać całkowicie i na wylot pierwszą z brzegu podartą chusteczkę - czego dama absolutnie nie powinna robić.
   Zostawiam zwiastun tego filmu i zalecenie, by zmierzyć się z nim i emocjami, stanowiącymi wypadkową opowieści i naszego życia. Ja akurat bardzo tego potrzebowałam, chyba już od dawna.

* Nie wiem kiedy można było go oglądać w kinach, daty, które pojawiają się w internetowych bazach są rozbieżne i mylące, jak również fakt, że film pojawia się pod dwoma różnymi angielskimi tytułami: The Other Woman oraz Love and Other Impossible Pursuits