wtorek, 13 listopada 2012

Upside down



     O czym myślimy, gdy świat nam staje na głowie? Gdy wszystko przewala się do góry nogami i merda nimi zuchwale? Co jakiś czas zdarzają nam się sytuacje, którym przypisujemy zmianę myślenia, spojrzenia na to, co dookoła, zmianę siebie.I ja tak miałam ostatnio, chociaż jeszcze nie wiem, co do czego przypisać…
   
   Zjechałam na pobocze, które okazało się wypełnionym pulchną ziemią rowem, przedachowałam, wylądowałam na kołach i dopiero wypuściłam powietrze, które z wrażenie utknęło w płucach. Jestem cała? Jestem, uf. Wygrzebałam się z samochodu, uspokoiłam mężczyznę - który zatrzymał się, żeby mi pomóc - że nie uderzyłam się i nic mnie nie boli i wróciłam do samochodu pozbierać rozsypaną zawartość torebki i oczekiwać na pomoc drogową. Ponadtrzygodzinne czekanie to naprawdę sporo niezmąconego niczym czasu na myślenie.
    Wiecie o czym myślałam? Od razu miałam w głowie listę osób, do których chcę zadzwonić. Do Kota, że nic mi nie jest, ale że potrzebuję pomocy logistycznej i nie bardzo mam pojęcie co robić i kogo ściągać w to felerne miejsce na drodze Draliny - Lubecko. Do szefa, że do pracy dziś nie dojadę. Do P., że ślisko, mokro i w ogóle…co za przygoda! Wiedziałam, że reszta rozmów jest właściwie zbędna, bo naprawdę nic mi się nie stało, a tylko niepotrzebnie siałabym panikę – przecież i tak się dowiedzą w swoim czasie, ale osobiście, gdy będą mogli na własne oczy zobaczyć, że jestem w jednym kawałku, bez najmniejszego siniaka.

    Przy tym wszystkim czułam się dziwnie i nieswojo. Widziałam dziurę w przedniej szybie, pogruchotany kawał czarnej blachy, porozbijane reflektory i lusterka…nie opuszczała mnie myśl, że miałam dużo szczęście. Bardzo dużo. Jak zwykła mawiać moja mama „więcej szczęście niż rozumu”. Tysiąc razy próbowałam odtworzyć ostatnie sekundy przed tą przewrotką i nic. Wydawało mi się jakby to trwało dziwny ułamek czasu, który zupełnie nie zapisał się w podręcznej pamięci mojej głowy.
    Ponieważ marzłam coraz bardziej i momentami naprawdę trzęsłam się z zimna, oddałam się rozmyślaniom - co mogłabym zrobić z taką ilością czasu. Myślałam o wszystkich znajomych, których zaniedbałam, o książkach odkładanych na później, wszystkich rozmowach z Kotem przesuwanych na nigdy nienadchodzące jutro, nawet o przepisach, które ściągam na telefon razem z listą zakupów, a na które nawet nie spojrzę w sklepie. Zawsze narzekam, że jesteśmy trochę leniwi, ja trochę i Kot trochę, a jak się to wymnoży to już wiadomo dlaczego na wakacje wyjeżdżamy dopiero w październiku. Jak już przysięgłam sobie po trzykroć, żeby zadzwonić do ludzi, na których mi zależy, podziękować im, że są dla mnie tacy cudowni i pójść z nimi na kawę to przyszła do mnie myśl, że takie trzy, cztery godziny to ja sobie spędzam na necie, o tak! Pstrykam palcami. Przesiaduję w tym zupełnie wirtualnym świecie, buszując po różnych portalach lub po blogach, wiedziona często osobliwą pazerną ciekawością, wcale nie tą pozytywną, która nas nakręca i inspiruje, ale tą, która pozwala opacznie myśleć, że jestem lepsza niż jestem naprawdę. 
    Zrobiłam sobie solidny i gorzki rachunek sumienia. I powtarzałam, że czasem trzeba stanąć na głowie, żeby potem twardo stąpać po ziemi.

    Dwa dni temu wracałam z Kotem od moich rodziców. Znowu deszcz, ślizgi i piski wycieraczek i „ulice mokre jak brzuch ryby”. W pewnym momencie ostry zakręt w prawo. Siła odśrodkowa odrzucająca mnie w stronę Kota przyniosła ze sobą wspomnienie tamtej chwili. Zamknęłam oczy i sekunda po sekundzie widziałam wszystko jak na filmie, klatka po klatce. Uświadomiłam sobie, że przewracając się do góry nogami miałam w głowie pustkę, przez głowę nie przebiegła mi żadna nawet pojedyncza myśl.


    A Kot złapał moją spoconą dłoń i powiedział „już dobrze, jestem z Tobą”.