piątek, 20 grudnia 2013

Zanotowane w kuchni przy akompaniamencie rozgrzanej patelni oraz racuchów z bananami i suszonymi śliwkami...

Zapiszę, bo zapomnę...
    Bądźmy cierpliwy, nie traćmy zimnej krwi i przeznaczmy choćby 5 minut dziennie na zastanowienie się nad tym w jakim momencie jesteśmy, co robimy i gdzie nas to zabiera. Piszę o tym, bo czas przegonił mnie przez cały 2013 rok i nieustannie mam wrażenie, że znowu się zagotowałam, znowu pochopnie, znowu na szybko...próbuję wydrzeć choćby z pod ziemi taki czas tylko dla siebie, nie na pielęgnację, ganianie po mieszkaniu z maseczką na twarzy, czy leżenie na kanapie bez odbierania telefonu (tak, robię to i lubię to...).  
Chcę usiąść, pomyśleć i poczuć się jak ktoś, kto podejmuje decyzje z pełnym przekonaniem w wierze, że steruje własnym życiem. Kiedy kurz świątecznych bitew już opadnie i papierowe torebki po prezentach zostaną schowane do szafy (na następny rok jak znalazł) liczę na taki czas dla mnie i moich myśli. Lubię sobie na pociechę wypisać wszystkie dobre rzeczy, które wydarzyły się w mijającym i zmotywować tym do działania na nadchodzący. I wiecie co? Ja naprawdę dużo zawsze wypisuje, bo po pierwszym zastanowieniu, zawsze okazuje się, że nawet jeśli coś nie było szczęśliwe - to prędzej czy później doprowadziło do jakiegoś dobrego momentu. I wszystkie te większe, mniejsze i średniawe komplikacje, które przydarzają nam się po drodze wiodą nas w bezpieczne miejsca, lub mogą wieść nas tam, jeśli tylko obierzemy właściwy kierunek.

      Tak więc w ostatnim czasie rozważań o cierpliwości nie było końca... A kiedy jej już zabrakło, zrobił się kocioł i zamieszanie i śmiechu było trochę też. A teraz choć ganię się za brak opanowania i nie szukam ładnych słów na nazwanie mojej słabizny to odnalazłam w końcu trochę spokoju i przybujaliśmy się z Kotem do bezpiecznego portu, wspólnego, choć nie własnego. A że elektryka wysiadła już dwa razy i sąsiad kaszle za ścianą i piwo chowa w skrzynce z zaworem wody przy drzwiach i samochód parkujący pod oknem regularnie nawołuje do zmiany stylu życia, bo apokalipsa i piekło...phi! 
      Zostawiam Was i siebie z tą myślą, znajdźcie czas dla siebie i swojej cierpliwości, warto ją pielęgnować jak cnotę, żeby wiedzieć kiedy z nią trzymać, a kiedy zupełnie odpuścić.

Gwiazdki z nieba...


piątek, 18 października 2013

A beautiful suicide



     W jednym z internetowych rankingów zdjęć must-see natrafiłam na zdjęcie, które nie może mi wyjść z głowy. I choć samo to nie jest jakieś nadzwyczajne i najczęściej takie zdjęcia trafiają na mój pulpit lub ścianę, to to jedno akurat jest bezpieczne schowane w folderze, a ja wracam do niego raz po raz. 

     Fotografia podpisana "A beautiful suicide - 23 year-old Evelyn McHale jumped from the 83rd floor of the Empire State Building and landed on a United Nations limousine, 1947".

fot. Robert C. Wiles
   
    Pogięta blacha, efekt siły z jaką rozpędzone ciało uderza w samochód, dla mnie faluje miękko na tym obrazie niczym woda. Podarte rajstopy schodzą na drugi plan. Widzę tylko piękną kobietę, która zanim rzuciła się z wysokości, upewniła się, że kostium świetnie na niej leży i nie zapomniała o perłach ani o rękawiczkach. Mam wrażenie, że zdjęcie było zrobione w kompletnej ciszy. W jej torebce znaleziono krótki list z prośbą o kremację, zniszczenie ciała tak, żeby nikt z lub z poza rodziny już jej nie oglądał. Nie przewidziała, że na dzięki jednemu zdjęciu zostanie tu na zawsze.

    Dopiero szukając historii Evelyn McHale odkryłam jaką ikoną została, zdjęcie trafiło nie tylko na okładkę magazynu Life, ale było również inspiracją dla Andy'ego Warhola i powielone w jednej z jego charakterystycznych prac.

    Spokój na twarzy i ta niezwykła lekkość ciała sprowadziła mnie raczej do szekspirowskie Ofelii. Dryfująca niczym zjawa, cicha tak, że gdyby nie niepokojące otoczenie pewnie pomyślałabym, że śpi.

John Everett Millais

    Jeszcze tylko wyciągnąć okruchy szkła z włosów, cienkie pajączki glonów i mchu, pogłaskać po policzku i pozwolić im tak trwać w nieszczęsnym, pięknym ujęciu.

czwartek, 26 września 2013

I'll be seeing you...

    Już czwartek..pom popom pom. Nie sprzątam, nie odkurzam, nie myję okien. Czekam jakoś tak inaczej na jutro, choć wiem, że w końcu - choć tylko przez dwa dni - wszystko będzie na swoim miejscu.


     A dziś jeszcze wyjdę, odbiorę bilety do teatru, pospaceruję po mokrym mieście i wystroję się tylko dla siebie.

Grafika Recite

środa, 18 września 2013

Secret life of things...

     Nie mam kompulsywnych zachowań w stylu zbieractwa, ot po prostu chomikowanie rzeczy częściowo zbędnych, którym na wyrost przypisuję sentymentalne wartości. Wzruszam się łatwo, o czym piszę często, i daję się rozmiękczyć przez kulawego psa, ciepłe i niespodziewane gesty czy parę staruszków. Ostatnio wzruszyła mnie lampa - choć chciałabym napisać trzęsąca się z zimna lampka. Daję się ponieść przez wiarę w to, że przedmioty wiodą tajne życie z dala od naszego wzroku, lubią być dopieszczone, jak drukarka, która odmawia posłuszeństwa dopóki nie zostanie pogłaskana. 
    

   

Am I crazy? 

Plus uwielbiam fotografie Terry'ego Bordera z cyklu Bent Objects: The Secret Life of Everyday Things. Pomysłowe, zabawne, i takie sprytne. Aha..i nie płaczę patrząc na nie, nie jest ze mną jeszcze tak źle.

Wysyłkowa panna młoda. I krzesło, żeby nikt nie przeszkadzał...cudne!
Mail-Order Bride.
no tak, ludzie nie akceptują owłosionych pleców na plaży...
Kiwi Getting Ready for the Beach.
Cwaniak.
teraz zastanawiam się dwa razy zanim rozkleję markizę... 

     Nie mam pomysłu na żadną puentę. Robię kawę, przegryzam herbatniki. Jeszcze jeden dzień deszczu i stanę się zawodową zrzędliwą kompozycją piżamy, cętkowanych leginsów i bluzy z kapturem, która pochodzi chyba ze średniowiecza. Czuję, że ścieżka kariery i rozwoju w tym kierunku jest nieograniczona.

I need banana hugs!

wtorek, 10 września 2013

Tu i teraz

    Zamówiłam "Sztukę minimalizmu". Taka książka, co to pomoże mi pozbyć się jednej trzeciej zawartości szafy, półek, kartonowych pudełek, a najlepiej zrobi to za mnie. Zamówiłam książkę tak jak dziesiątki innych rzeczy przez allegro i po raz pierwszy się przeliczyłam, a pieniądze odzyskałam dopiero po zapowiedzi złożenia doniesienia o popełnieniu przestępstwa. Tym samym odebrałam wymowny sygnał, że nie wyręczy mnie ani książka, ani telewizyjne mydliny o sprzątaniu.
    Było to w lutym i od tamtych dni zdążyłam kilkakrotnie namówić się do wyrzucania niepotrzebnych rzeczy - oczywiście tylko dlatego, że mam na głowie ważne spawy, nie cierpiące zwłoki (niech żyje prokrastynacja, ahoj!). Ale też pewnie trochę dlatego, że jako wielki chomik żyjący na niewielkiej przestrzeni i ciągle szybko przywiązujący się do nowych papierów, zginęłabym marnie.
   Ostatnio zagrzebuję się w starych "Zwierciadłach", "Wysokich obcasach" i, trudno napiszę to, "Cosmopolitanach". Na pociągowe wyprawy zwykłam zabierać coś do czytania i do oglądania, i tych ostatnich pozbywam się dziś bez bólu, ale wspominam wszystkie quizy, które śmiertelnie poważnie rozwiązywaliśmy z Kotem, choć nie umieliśmy znaleźć czasem logicznego powiązania pomiędzy pytaniem, a proponowanymi odpowiedziami. Nie dowiedzieliśmy się niestety jak być zawsze crazy sexy cool i jak w pół minuty rozpalić wszystkie zmysły, ale często mieliśmy niezły punkt startowy do rozmów i dyskusji, a to rozmowa okazywała się najbardziej podniecająca... Czy tak całkiem najbardziej to chyba się pospieszyłam z tym przymiotnikiem.
Zebrałam całą tę bibliotekę i oddałam sąsiadom z przykazaniem, żeby po przeczytaniu wyrzuciły bez skrępowania. W odwecie dostałam cały stos mniej lub bardziej ambitnych czasopism i teraz muszę je wszystkie przeglądnąć, bo mam coś z głową i wyrzucenie nieprzeczytanej gazety boli mnie jak marnowanie jedzenia.
    Przy okazji oglądania kolorowych obrazków narozmyślałam się jak zwykle o życiu, świecie i życiu na tym świecie. Miewałam potrzebę znęcania się nad sobą i skrzętnie analizowałam każde dane mi, a niedotrzymane słowo. To zawsze decydowało o bezsennej nocy. Miałam też kilka zupełnie mądrych spostrzeżeń i jeszcze więcej takich, których już nawet nie pamiętam.
   W tych udrękach ducha i ciała towarzyszą mi Domowe Melodie. Mam wrażenie, że mokrą gąbką ścierają chaotyczne równania z mojej tablicy i upraszczają wszystko do dwa plus dwa. Jeden plus jeden. Tu i teraz.

Uwielbiam!


To, że jesteś taki jak ja
i dokąd wracać nie masz, ale iść,
bo cały świat się modli o nas

Mijają dni, a w kilka lat
stopy zmieniła Ci ziemia, ale dziś
jakbyś nowy czas zrozumieć miał

Jesteśmy tu i teraz
tu i teraz
tu i teraz
tu i teraz

Ja wiem nie łatwo iść będzie nam,
a deszcz po burzy się zbiera 
Tak jak ja zostawiasz w snach
cały niepokój
A szafy ciężkie i to co mam
powoli woda zabiera
Dam Ci czas, i Ty mi daj.

Jesteśmy tu i teraz
tu i teraz
tu i teraz


wtorek, 25 czerwca 2013

“If you have a goal, write it down. If you do not write it down, you do not have a goal - you have a wish.”

      Podobno dopóki nie zapiszesz swoich marzeń na kartce i nie staną się "listą zakupów i spraw do załatwienia", ciągle będę tylko pobożnymi życzeniami. Przygotowując się do pracy, naczytałam się motywujących cytatów, które napchały mnie jak tłustoczwartkowe pączki, z tą różnicą, że zamiast podwójnie ciążącej grawitacji, czułam że tym razem zrobię coś, mhmm, tak jest, odbędę ważną rozmowę, aby w końcu zebrać do kupy siebie, Kota i pchnąć do przodu ten nasz wesoły tandem. Co prawda ambicji wystarczyło mi na sześciogodzinny dzień pracy, a na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że od tego czasu ciągle myślę i planuję jak zmusić Wąsatego Pożeracza Myszy do działania, choćby nawet do spisania  planów. Z listą zakupów wychodzi mi zdecydowanie łatwiej...i nie pocą mi się przy tym dłonie. Przez ostatnie dni zachowują się jak prosiak, szwendam się więc nadąsana i zła na siebie za niemożliwość wypowiedzenia kilku słów, pozostających ze sobą w logicznej, przyczynowo-skutkowej zależności, które by precyzyjnie opisały czego chcę i co mi się nie podoba. Kwik.

Fot.

      Podsumowując, tylko wczoraj sto razy pomyślałam, że jestem beznadziejna i nie ma dla mnie ratunku; trzydzieści razy powiedziałam "kocham cię" ( z czego prawie połowa została wymuszona przez K. poprzez całus w nos, no cóż, takie są zasady i dopóki guzik działa nic nie można z tym zrobić..); dwadzieścia razy płakałam z tylko sobie znanych przyczyn, a tylko dwa razy oglądając filmiki na youtube;  w przypływie namiętności i czochrania Kociej grzywy zadrapałam mu pieprzyk i na koniec zasnęliśmy, dociskając chusteczkę do rany, tamując krwawienie. A w tym to ja już mam wprawę, bo dzień wcześniej przy okazji rodzinnej uroczystości i wciśnięciu się w buty na wysokim obcasie przy siedmiuset (czy ciut mniej) stopniach Celsjusza, zmaltretowałam swoje stopy i nawet usłyszane dwadzieścia razy, że wyglądam cudownie nie przyniosło ukojenia i ulgi.
   


     Teraz dodatkowo nie opuszcza mnie myśl, że dokądkolwiek zmierzamy, jakikolwiek plan zrodzi nam się w głowach czy pojawi na kartce papiercu, zapowiada się ciężka rozgrywka, trudny czas podejmowania decyzji, krew, pot i łzy, zamieszanie i zamęt...istny kociokwik!



Nadąsana świnka z
http://society6.com/agnesTrachet/ 


“If you trust in yourself...and believe in your dreams...and follow your star... 
you'll still get beaten by people who spent their time working hard 
and learning things and weren't so lazy.”

-Terry Pratchet ,The Wee Free Men


True story.

wtorek, 23 kwietnia 2013

Good night and good luck

Rys.
      Do znudzenia powtarzam, że jestem sową. Że wieczorem dopiero znajduję energię do działania, lepiej mi się myśli, w nocy lepiej pracuje, nad ranem odkrywam resztki mojego geniuszu, a gdy padam już na twarz i trzy godziny później odklejam ją od poduszki z niezapisanych pomysłów nie pozostaje nic, no i dzień rzuca też inne światło na nocną twórczość.

Dziś ekspres już trzeci raz pracuje nad uzupełnieniem dziennej dawki kofeiny, przy biurku na jednym ekranie Perfekcyjna Pani Domu (tak, oglądam, choć częściej słucham, bo nic tak nie cieszy jak bałagan pod cudzym łóżkiem, a i bywa, że mnie nakłoni do odgruzowania szafy), na drugim ekranie praca, praca, i foobar, a w głowie mocne postanowienie wypełnienia obowiązku. Minęła 22.00, więc zgodnie z przewidywaniami budzę się do życia, ale oprócz zdrowego rozsądku do głosu dochodzi także cała chorda idiotyzmów.


Tak więc okna już umyłam, nakłoniona przez zaawansowane stadium prokrastynacji i Perfekcyjną Panią (zrobiłam to wodą z octem). Mięśnie ramion bolą, dobry to znak - znaczy się - są. 
Przypomniałam sobie też apel sąsiadki i przestrogę, że po korytarzu szwendają się podejrzane ilości moli, więc zaczytałam się w domowych sposobach "anty-mol". Padło na olejek sosnowy umieszczony w szafkach. A to jeszcze coś wypiorę może..coś z tego stosu "wymiętoś ręcznie". 
Albo najpierw zmyję paznokcie. To jak już zmyłam to pomaluję, na jutro będą jak znalazł. 
I Kotu coś wyślę, jakieś zdjęcie kociego noska, niech wie, że o nim myślę, choć wiem, że on myśli o Barcy i którymś niemieckim klubie, który z nią gra. Kto by pomyślał, ten Kot ma na wszystko czas, nawet na to, za czym nie przepada.

Fot.
Teraz jak już się namachałam, siedzę z tą kawą, zagryzam przesiąknięte sosną żelki, których smrodku nawet nie czuć tak bardzo, jeśli szybko wsadzić nos w pachnący kubek. Co prawda nie wiele to zmienia w pokoju śmierdzącym octem. Aaa i śmierdziel na twarzy, olejek z wiesiołka, śmierdzi mokrym psem, ale rano buzia taka ładna, że zabieram go ze sobą nawet do łóżka. Do tego otwarte okno, zimno, kawa stygnie i to pisanie też tak trochę wbrew pierwotnym motywacjom. Ochoczo uzupełniam przy tym listę spraw na jutro. No i z niecierpliwością czekam już tylko jutrzejszych zakwasów i odkrytych w brzasku dnia mazów i smug na szybach.
Także dobranoc, niech się zaczyna!
I piosenkę dam, bo fajna.

poniedziałek, 18 lutego 2013

Stare kaczki

    Czas się kurczy. Jakimś sposobem kumuluje się i gromadzi w tak dziwny sposób, że jedynie w ciągu kilku godzin dziennie jestem w stanie myśleć i działać efektywnie i choć wieczory spędzam spokojnie, z filmem, albo przesłuchiwaniem nowej płyty, na krok nie odstępuje mnie poczucie ciągłego braku czasu. Z niecierpliwością czekam, aż zacznę zauważać, że dni się wydłużyły, że o dziewiątej wieczorem jest jeszcze jasno i chce mi się spacerować, rozmawiać i nigdzie nie spieszyć.
   Ten czasowy grabieżca dobrał się nawet do moich świętych dni weekendowych, do naszych kocich wspólnych chwil, zarezerwowanych i zastrzeżonych. Przychodzi po prostu moment dojrzałego wyprawienia się do pracy w sobotę i w niedzielę. Trzeba wstać wcześniej niż zwykle, a i dzień wcześniej trochę przygotować do zajęć, trzeba być przecież sumienną i odpowiedzialną korepetytorką, co to nie boi się ani całek ani wczesnego wstawania. Trzeba też poinformować swojego partnera, że najbliższe weekendy nie uwzględniają żadnych moich podróży, więc albo on przyjeżdża, albo się nie widzimy. Trzeba też powiedzieć, zgodnie z prawdą, choć ze ściśniętym gardłem, że się rozumie, że on może nie chcieć za każdym razem rezygnować ze swoich spotkań z chłopakami, z gry w kosza i rodzinnych obiadów.
    On mówi, że nie ma o czym rozmawiać i pyta czy zostanę jego walentynką. Przyjeżdża, nazywa głuptasem, wstaje wcześniej w sobotę i w niedzielę, żeby zjeść wspólnie śniadanie, odwozi, odbiera i nie protestuje kiedy ciągnę go nad staw w centrum miasta. Burczy nam w brzuchach, wybija powszednia godzina obiadowa, która zwykle zastaje nam w piżamach, tym razem stoimy na brzegu krusząc chleb i karmiąc kaczki. Po naszej lewej ojciec z ubawionym za sprawą kaczek dzieckiem, po prawej para staruszków trzymająca się za ręce i rozprawiająca o kaczce z niebieskim dziobem, topniejącym śniegu i jak to się wszystko zmienia. Wracamy w dziwnym poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, czy jakiegoś nad wyraz dobrego uczynku.

Fot. Założę się, że całują się pod wodą...
    
    Dzisiaj ponieważ nie mam jak zwykle na nic czasu, a jedynie na film wieczorny oglądnęłam "Kolejny rok" Mike'a Leigh. Pełny dialogów i obrazów przeciętnego życia, pełen prawdziwych postaci, które ścierają się z samotnością, opuszczeniem, troszczą o innych i piją herbatę przy kuchennym stole. Kino europejskie ma tę  bezdyskusyjną przewagę nad amerykańskim, że aktorzy nie zawsze są piękni, o doskonałych proporcjach twarzy lub po prostu sympatyczni i dobrze wyglądający - zdecydowanie częściej mają kaprawe oko, przerzedzone włosy lub  koszmarny zgryz. Cenię bardzo tę prawdziwość. Wyobrażam sobie, że w zależności od wyjściowego nastroju ten film, może dodać otuchy, albo przygnębić i pozostawić w naprawdę paskudnym humorze. 
    Lekko zdezorientowana wysłałam do Kota sms: "Na starość chcę z Tobą karmić kaczki."
    Kot: "Ale tylko te stare!"

    That's my man!

Fot. 






piątek, 1 lutego 2013

See You soon

    Jeszcze tylko pięć godzin, budzik, zdjąć piżamę, umyć zęby, zrobić coś z twarzą, pomyśleć "drogi dniu, bądź dla mnie dobry", spodnie, szalik..czy jakoś tak i w drogę. Kot już czeka i radzi "weź kalosze". No to mi pomógł, one ważą ze trzy kilo, a ja planowałam zapakować się w podręczną torebkę z książkami i kanapką na drogę, przekonana, że przecież wszystko co ważne mam podwójne i jedno u siebie, a drugie u Kota. Kosmetyki, dresy, kapcie świnki, zapasowe soczewki i zapasowe okulary...ale kalosze..no tak..nie pomyślałam. Odkąd gołębie nic sobie nie robią z moich pogróżek i umawiają się na schadzki na mim parapecie, nigdy nie wiem czy to deszcz w niego stuka czy sfora gołębi właśnie ma naradę i skrobie pazurami w parapet. Wychodzi na to, że pada i bez kaloszy ani rusz.
   Ja nadal w niebezpiecznym nastroju na piosenki Osieckiej i Grechuty, co oznacza, że byle co i płacz jak na zawołanie. 
   Plan na dziś opracowany. Tak, ten tramwaj siódma zero cztery jest zdecydowanie za późno. 


   Jeszcze tylko zostawić po sobie podlaną paprotkę, tę, co to najpierw ją przelałam, aż zgniła, potem ususzyłam, a teraz wypuściła panna łaskawie dwa młode zielone listki i może coś z niej jeszcze wyrośnie. Umyć naczynia, dwa kubki po kawie i jeden po herbacie..phi też mi mycie. Wygrzebać liście herbaty z czajniczka - nie znoszę, nie lubię, ale herbata dobra, więc cierpię po cichu. I co z tą papryką? Jakaś taka pomarszczona, chyba nie przetrwa do poniedziałku, może wtorku..już raz wiozłam pół marchewki i jogurty na granicy terminu ważności i nikt mnie nie aresztował za przemyt, czy zbytnie przywiązanie do warzyw.
I śmieci wyrzucić, no to to koniecznie. Czyli dobrze wyjść 3 minuty wcześniej. I jeszcze przed zaśnięciem wysłać do Kota frywolne obrazki, żeby zdążył zachichotać przed snem.



Zostały cztery godziny. Dobranoc. Nie chce mi się spać, ale położę się dla przyzwoitości, popatrzę w sufit, pouśmiecham się.

niedziela, 27 stycznia 2013

Lonely Sunday

    Kota nie ma, więc lonely Sunday..


    Od zawsze niedziela była dla mnie jakimś boskim dniem odpoczynku, którego definicja zmieniała się razem ze mną. Było leżenie przed telewizorem po obiedzie, czytanie książek i włóczenie po osiedlu - po mszy oczywiście, a z czasem zamiast. Zostałam fanką zwłaszcza tej pierwszej połowy dnia, która pozwala jeszcze nie myśleć o wieczornym przygotowaniu się do szkoły, a później pracy. 
     W niedzielę leczyłam kaca po sobocie i uczyłam się gotować rosół.
     W niedzielę chodziłam do kościoła i na popołudniowe randki. 
  Przyzwyczaiłam się także do niedzielnych zakupów, od czego staram się teraz odzwyczaić, bo najzwyczajniej szkoda mi czasu: godziny spędzone wśród sklepów są nic nie warte. W stukocie obcasów i chaosie piszczących wózków nie umiem zebrać najprostszych myśli, a wszystkie rozbiegają się pomiędzy wieszakami sukienek i spódnic.
    W niedzielę oglądam łzawe filmy i funduję sobie katharsis (czasem też w poniedziałki, wtorki i in., ale dziś o niedzieli).
   Wreszcie, w niedzielę zabieram się za zakazane porządki. I prawdopodobnie - już nigdy nie ulegnie zmianie, że właśnie w ten boski dzień wietrzę, pucuję okna i odkurzam, a dopiero po wszystkim zabieram się za śniadanie i przeglądanie starych gazet lub pulpitowego bezładu. Lubię myśleć o niedzieli jak o pierwszym dniu tygodnia, kiedy mam czas jakoś natchnąć siebie na cały tydzień pracy i uczyć się dostrzegać w tym pewną ciągłość. Wolę to, niż przekonanie, że oto siódmy dzień dobiega końca i zaraz zaczynamy wszystko od początku, bo ani diety "od poniedziałku" nie działają, ani tym bardziej rzucanie palenia, ani w moim przypadku żadne zarządzenie odcinające grubą kreską wczorajszy dzień.
    Tyle napisałam, a właściwie to chciałam tu wkleić zdjęcie:

www.melissashook.com
    Ilekroć natknę się na nie przy okazji niedzielnych porządków, ubieram się i idę na spacer, z Kotem czy bez. 
I still have the illusion I could win if I put more effort into it.

    Lubię jak mi się to tłucze po głowie.

czwartek, 24 stycznia 2013

Dream a little dream


    Najpierw nie mogę spać, a potem śpię i śnią mi się, o madre mio, śnią mi się cuda, śnią.

 
   Śnił mi się wibrator, jak boga kocham, fioletowy, przezroczysty, rozmiaru nie za dużego, nieelektryczny  w rozmiarze europejczyk, złożony jakby z kulek, jedna na drugiej. Wpisałam w google „wibrator kulkowy”, żeby zidentyfikować tego pana, ale pierwsze kilkadziesiąt wyszukanych obrazów nie rozwiązało mojej zagadki, więc póki co porzuciłam pomysł intensywnego poszukiwania nocnego kochanka. Nie wiem co na to Freud, ale w tym śnie była także moja młodsza siostra, robiąca notatki czy też podrzucająca mi wskazówki…Aż boję się wracać do tego myślami, żeby upewnić się o jej gościnnym udziale w tym filmie, a jednocześnie bawi mnie ta historia i postanowiłam ją zapisać, bo ucieknie.
Nie omieszkałam także podzielić się tym moim wstydliwym marzeniem sennym z Kotem, licząc na jakąś treściwą analizę problemu, ale jedyne co dostałam to obietnicę otrzymania takiego prezent - jeśli oczywiście przypadkowo wpadnie mu gdzieś w oko. Ta rozłąka zrobi ze mnie niewyżytą wariatkę. Dodatkowo ogłaszam siódmy dzień cyklu, hormonalne gierki czas zacząć.



środa, 9 stycznia 2013

Rozruch


    Chociaż uważam, że noworoczne postanowienia mają taką samą siłę spełniania jak te pomyślane każdego innego dnia, często układam sobie w głowie jakąś chaotyczną listę wciąż niezrealizowanych działań. Nie wiem czy podniosłość chwili pomaga nam wytrwać czy przytłacza nas patetycznością. Później zawsze można machnąć ręką i pomyśleć, że przecież i tak się w to nie wierzyło do końca. Ja sama lubię to zerowanie zegarków i przekręcanie ostatniej cyfry licznika.
    Nie napiszę, że w tym roku ruszyłam ostro z kopyta, żeby odhaczać kolejno zaplanowane punkty, ale ponieważ w głowie był bajzel, doszłam do wniosku, że cokolwiek uda mi się teraz zdziałać, musiało być na liście…więc realizacja postanowień zawsze w toku. I wcale nie czuję, że oszukuję sama siebie, bo jak inaczej zacząć jak nie od tych najdrobniejszych kroczków? 
    Tak więc, ponieważ boję się wypowiadać zasadnicze: „przyszedł czas skończyć doktorat”, a wiadomo, że przed każdym ważnym zadaniem następuje etap pracy zastępczej, ogłaszam, że wysprzątałam już każdy kąt do którego tylko sięgnęłam moją krótką ręką. Wyprałam wszystko, co tylko znalazłam, nawet te dziwne rzeczy z dna szafy, które nie widziały światła dziennego od prawdopodobnie kilku zim. Kupiłam olejki zapachowe, także hoho nastrój do pracy już jest. Przyszedł czas na obiad, a wiadomo, że nienawidzę gotowania dla jednej osoby. Ale cóż..mus to mus. Z tej okazji postanowiłam zrobić zupę krem i wykorzystać w tym celu blender, który kupiłam – uwaga – 27 sierpnia (sprawdziłam na paragonie) i który jeszcze nie miał okazji wykazania się. A pamiętam dokładnie, gdy go kupowałam, byłam przekonana, że jest to najpotrzebniejsza rzecz pod słońcem, że nie ma nowoczesnej kucharzycy bez blendera i, że w końcu koniec z ręcznym mieszaniem ciasta na naleśniki i inne. Jak się możecie domyślić: od sierpnia naleśników nie było. Za to dziś była zupa i niech mi ktoś powie, że to nie jest krok naprzód! 
    Oczywiście porządki to nie tylko kurz i bród, to także bezład i mętlik na dysku. Niektóre pliki od razu spotkało nieuniknione shift+delete, ale nie mam serca do kasowania nieoglądniętych filmów. Nieobejrzany film jest jak niepocieszone dziecko, po prostu nie można go zostawiać ot tak sobie. Dzisiaj więc padło na film „Marley i ja”. Przysięgam, że włączyłam go z litości, bo zupełnie mnie nie przejmują takie historie, ani Owen Wilson, ani tym bardziej Jennifer Aniston. Ale poszło. Film z gatunku chyba filmów familijnych, idealny do oglądnięcia dla rodziców i dzieci, mądry, choć w większości klejący się od słodkości. Drugoplanowy Alan Arkin dobry, dobry i dobry po trzykroć. I zupełnie nie dotarło do mnie, że to film o psie! Widziałam tytuł, ale jakaś byłam chyba niekontaktująca..romanse i te wszystkie perypetie rodzinne to raczej nie dla mnie, ale pies..pies jest dla mnie! I to taki cudak! Od połowy filmu to już tylko widziałam mojego Liska i naszą psinę kochaną i potem jeszcze ten weterynarz i kroplówki i snujący się stary psiak…
    Koniec końców chlipałam do przepysznej zmiksowanej nówka-blenderem zupy krem ze szpinaku z orzechami pistacjowymi i słonecznikiem i wspominałam ostatni rok. Wtedy też wymyśliłam, że jest to w planach noworocznych postanowień i że właśnie ruszam przed siebie. Tam też w końcu kiedyś dojdę.

Cyjanek i Szczęście, pocieszą w każdej z chwil zwątpienia :)