niedziela, 27 stycznia 2013

Lonely Sunday

    Kota nie ma, więc lonely Sunday..


    Od zawsze niedziela była dla mnie jakimś boskim dniem odpoczynku, którego definicja zmieniała się razem ze mną. Było leżenie przed telewizorem po obiedzie, czytanie książek i włóczenie po osiedlu - po mszy oczywiście, a z czasem zamiast. Zostałam fanką zwłaszcza tej pierwszej połowy dnia, która pozwala jeszcze nie myśleć o wieczornym przygotowaniu się do szkoły, a później pracy. 
     W niedzielę leczyłam kaca po sobocie i uczyłam się gotować rosół.
     W niedzielę chodziłam do kościoła i na popołudniowe randki. 
  Przyzwyczaiłam się także do niedzielnych zakupów, od czego staram się teraz odzwyczaić, bo najzwyczajniej szkoda mi czasu: godziny spędzone wśród sklepów są nic nie warte. W stukocie obcasów i chaosie piszczących wózków nie umiem zebrać najprostszych myśli, a wszystkie rozbiegają się pomiędzy wieszakami sukienek i spódnic.
    W niedzielę oglądam łzawe filmy i funduję sobie katharsis (czasem też w poniedziałki, wtorki i in., ale dziś o niedzieli).
   Wreszcie, w niedzielę zabieram się za zakazane porządki. I prawdopodobnie - już nigdy nie ulegnie zmianie, że właśnie w ten boski dzień wietrzę, pucuję okna i odkurzam, a dopiero po wszystkim zabieram się za śniadanie i przeglądanie starych gazet lub pulpitowego bezładu. Lubię myśleć o niedzieli jak o pierwszym dniu tygodnia, kiedy mam czas jakoś natchnąć siebie na cały tydzień pracy i uczyć się dostrzegać w tym pewną ciągłość. Wolę to, niż przekonanie, że oto siódmy dzień dobiega końca i zaraz zaczynamy wszystko od początku, bo ani diety "od poniedziałku" nie działają, ani tym bardziej rzucanie palenia, ani w moim przypadku żadne zarządzenie odcinające grubą kreską wczorajszy dzień.
    Tyle napisałam, a właściwie to chciałam tu wkleić zdjęcie:

www.melissashook.com
    Ilekroć natknę się na nie przy okazji niedzielnych porządków, ubieram się i idę na spacer, z Kotem czy bez. 
I still have the illusion I could win if I put more effort into it.

    Lubię jak mi się to tłucze po głowie.

czwartek, 24 stycznia 2013

Dream a little dream


    Najpierw nie mogę spać, a potem śpię i śnią mi się, o madre mio, śnią mi się cuda, śnią.

 
   Śnił mi się wibrator, jak boga kocham, fioletowy, przezroczysty, rozmiaru nie za dużego, nieelektryczny  w rozmiarze europejczyk, złożony jakby z kulek, jedna na drugiej. Wpisałam w google „wibrator kulkowy”, żeby zidentyfikować tego pana, ale pierwsze kilkadziesiąt wyszukanych obrazów nie rozwiązało mojej zagadki, więc póki co porzuciłam pomysł intensywnego poszukiwania nocnego kochanka. Nie wiem co na to Freud, ale w tym śnie była także moja młodsza siostra, robiąca notatki czy też podrzucająca mi wskazówki…Aż boję się wracać do tego myślami, żeby upewnić się o jej gościnnym udziale w tym filmie, a jednocześnie bawi mnie ta historia i postanowiłam ją zapisać, bo ucieknie.
Nie omieszkałam także podzielić się tym moim wstydliwym marzeniem sennym z Kotem, licząc na jakąś treściwą analizę problemu, ale jedyne co dostałam to obietnicę otrzymania takiego prezent - jeśli oczywiście przypadkowo wpadnie mu gdzieś w oko. Ta rozłąka zrobi ze mnie niewyżytą wariatkę. Dodatkowo ogłaszam siódmy dzień cyklu, hormonalne gierki czas zacząć.



środa, 9 stycznia 2013

Rozruch


    Chociaż uważam, że noworoczne postanowienia mają taką samą siłę spełniania jak te pomyślane każdego innego dnia, często układam sobie w głowie jakąś chaotyczną listę wciąż niezrealizowanych działań. Nie wiem czy podniosłość chwili pomaga nam wytrwać czy przytłacza nas patetycznością. Później zawsze można machnąć ręką i pomyśleć, że przecież i tak się w to nie wierzyło do końca. Ja sama lubię to zerowanie zegarków i przekręcanie ostatniej cyfry licznika.
    Nie napiszę, że w tym roku ruszyłam ostro z kopyta, żeby odhaczać kolejno zaplanowane punkty, ale ponieważ w głowie był bajzel, doszłam do wniosku, że cokolwiek uda mi się teraz zdziałać, musiało być na liście…więc realizacja postanowień zawsze w toku. I wcale nie czuję, że oszukuję sama siebie, bo jak inaczej zacząć jak nie od tych najdrobniejszych kroczków? 
    Tak więc, ponieważ boję się wypowiadać zasadnicze: „przyszedł czas skończyć doktorat”, a wiadomo, że przed każdym ważnym zadaniem następuje etap pracy zastępczej, ogłaszam, że wysprzątałam już każdy kąt do którego tylko sięgnęłam moją krótką ręką. Wyprałam wszystko, co tylko znalazłam, nawet te dziwne rzeczy z dna szafy, które nie widziały światła dziennego od prawdopodobnie kilku zim. Kupiłam olejki zapachowe, także hoho nastrój do pracy już jest. Przyszedł czas na obiad, a wiadomo, że nienawidzę gotowania dla jednej osoby. Ale cóż..mus to mus. Z tej okazji postanowiłam zrobić zupę krem i wykorzystać w tym celu blender, który kupiłam – uwaga – 27 sierpnia (sprawdziłam na paragonie) i który jeszcze nie miał okazji wykazania się. A pamiętam dokładnie, gdy go kupowałam, byłam przekonana, że jest to najpotrzebniejsza rzecz pod słońcem, że nie ma nowoczesnej kucharzycy bez blendera i, że w końcu koniec z ręcznym mieszaniem ciasta na naleśniki i inne. Jak się możecie domyślić: od sierpnia naleśników nie było. Za to dziś była zupa i niech mi ktoś powie, że to nie jest krok naprzód! 
    Oczywiście porządki to nie tylko kurz i bród, to także bezład i mętlik na dysku. Niektóre pliki od razu spotkało nieuniknione shift+delete, ale nie mam serca do kasowania nieoglądniętych filmów. Nieobejrzany film jest jak niepocieszone dziecko, po prostu nie można go zostawiać ot tak sobie. Dzisiaj więc padło na film „Marley i ja”. Przysięgam, że włączyłam go z litości, bo zupełnie mnie nie przejmują takie historie, ani Owen Wilson, ani tym bardziej Jennifer Aniston. Ale poszło. Film z gatunku chyba filmów familijnych, idealny do oglądnięcia dla rodziców i dzieci, mądry, choć w większości klejący się od słodkości. Drugoplanowy Alan Arkin dobry, dobry i dobry po trzykroć. I zupełnie nie dotarło do mnie, że to film o psie! Widziałam tytuł, ale jakaś byłam chyba niekontaktująca..romanse i te wszystkie perypetie rodzinne to raczej nie dla mnie, ale pies..pies jest dla mnie! I to taki cudak! Od połowy filmu to już tylko widziałam mojego Liska i naszą psinę kochaną i potem jeszcze ten weterynarz i kroplówki i snujący się stary psiak…
    Koniec końców chlipałam do przepysznej zmiksowanej nówka-blenderem zupy krem ze szpinaku z orzechami pistacjowymi i słonecznikiem i wspominałam ostatni rok. Wtedy też wymyśliłam, że jest to w planach noworocznych postanowień i że właśnie ruszam przed siebie. Tam też w końcu kiedyś dojdę.

Cyjanek i Szczęście, pocieszą w każdej z chwil zwątpienia :)