poniedziałek, 18 lutego 2013

Stare kaczki

    Czas się kurczy. Jakimś sposobem kumuluje się i gromadzi w tak dziwny sposób, że jedynie w ciągu kilku godzin dziennie jestem w stanie myśleć i działać efektywnie i choć wieczory spędzam spokojnie, z filmem, albo przesłuchiwaniem nowej płyty, na krok nie odstępuje mnie poczucie ciągłego braku czasu. Z niecierpliwością czekam, aż zacznę zauważać, że dni się wydłużyły, że o dziewiątej wieczorem jest jeszcze jasno i chce mi się spacerować, rozmawiać i nigdzie nie spieszyć.
   Ten czasowy grabieżca dobrał się nawet do moich świętych dni weekendowych, do naszych kocich wspólnych chwil, zarezerwowanych i zastrzeżonych. Przychodzi po prostu moment dojrzałego wyprawienia się do pracy w sobotę i w niedzielę. Trzeba wstać wcześniej niż zwykle, a i dzień wcześniej trochę przygotować do zajęć, trzeba być przecież sumienną i odpowiedzialną korepetytorką, co to nie boi się ani całek ani wczesnego wstawania. Trzeba też poinformować swojego partnera, że najbliższe weekendy nie uwzględniają żadnych moich podróży, więc albo on przyjeżdża, albo się nie widzimy. Trzeba też powiedzieć, zgodnie z prawdą, choć ze ściśniętym gardłem, że się rozumie, że on może nie chcieć za każdym razem rezygnować ze swoich spotkań z chłopakami, z gry w kosza i rodzinnych obiadów.
    On mówi, że nie ma o czym rozmawiać i pyta czy zostanę jego walentynką. Przyjeżdża, nazywa głuptasem, wstaje wcześniej w sobotę i w niedzielę, żeby zjeść wspólnie śniadanie, odwozi, odbiera i nie protestuje kiedy ciągnę go nad staw w centrum miasta. Burczy nam w brzuchach, wybija powszednia godzina obiadowa, która zwykle zastaje nam w piżamach, tym razem stoimy na brzegu krusząc chleb i karmiąc kaczki. Po naszej lewej ojciec z ubawionym za sprawą kaczek dzieckiem, po prawej para staruszków trzymająca się za ręce i rozprawiająca o kaczce z niebieskim dziobem, topniejącym śniegu i jak to się wszystko zmienia. Wracamy w dziwnym poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, czy jakiegoś nad wyraz dobrego uczynku.

Fot. Założę się, że całują się pod wodą...
    
    Dzisiaj ponieważ nie mam jak zwykle na nic czasu, a jedynie na film wieczorny oglądnęłam "Kolejny rok" Mike'a Leigh. Pełny dialogów i obrazów przeciętnego życia, pełen prawdziwych postaci, które ścierają się z samotnością, opuszczeniem, troszczą o innych i piją herbatę przy kuchennym stole. Kino europejskie ma tę  bezdyskusyjną przewagę nad amerykańskim, że aktorzy nie zawsze są piękni, o doskonałych proporcjach twarzy lub po prostu sympatyczni i dobrze wyglądający - zdecydowanie częściej mają kaprawe oko, przerzedzone włosy lub  koszmarny zgryz. Cenię bardzo tę prawdziwość. Wyobrażam sobie, że w zależności od wyjściowego nastroju ten film, może dodać otuchy, albo przygnębić i pozostawić w naprawdę paskudnym humorze. 
    Lekko zdezorientowana wysłałam do Kota sms: "Na starość chcę z Tobą karmić kaczki."
    Kot: "Ale tylko te stare!"

    That's my man!

Fot. 






piątek, 1 lutego 2013

See You soon

    Jeszcze tylko pięć godzin, budzik, zdjąć piżamę, umyć zęby, zrobić coś z twarzą, pomyśleć "drogi dniu, bądź dla mnie dobry", spodnie, szalik..czy jakoś tak i w drogę. Kot już czeka i radzi "weź kalosze". No to mi pomógł, one ważą ze trzy kilo, a ja planowałam zapakować się w podręczną torebkę z książkami i kanapką na drogę, przekonana, że przecież wszystko co ważne mam podwójne i jedno u siebie, a drugie u Kota. Kosmetyki, dresy, kapcie świnki, zapasowe soczewki i zapasowe okulary...ale kalosze..no tak..nie pomyślałam. Odkąd gołębie nic sobie nie robią z moich pogróżek i umawiają się na schadzki na mim parapecie, nigdy nie wiem czy to deszcz w niego stuka czy sfora gołębi właśnie ma naradę i skrobie pazurami w parapet. Wychodzi na to, że pada i bez kaloszy ani rusz.
   Ja nadal w niebezpiecznym nastroju na piosenki Osieckiej i Grechuty, co oznacza, że byle co i płacz jak na zawołanie. 
   Plan na dziś opracowany. Tak, ten tramwaj siódma zero cztery jest zdecydowanie za późno. 


   Jeszcze tylko zostawić po sobie podlaną paprotkę, tę, co to najpierw ją przelałam, aż zgniła, potem ususzyłam, a teraz wypuściła panna łaskawie dwa młode zielone listki i może coś z niej jeszcze wyrośnie. Umyć naczynia, dwa kubki po kawie i jeden po herbacie..phi też mi mycie. Wygrzebać liście herbaty z czajniczka - nie znoszę, nie lubię, ale herbata dobra, więc cierpię po cichu. I co z tą papryką? Jakaś taka pomarszczona, chyba nie przetrwa do poniedziałku, może wtorku..już raz wiozłam pół marchewki i jogurty na granicy terminu ważności i nikt mnie nie aresztował za przemyt, czy zbytnie przywiązanie do warzyw.
I śmieci wyrzucić, no to to koniecznie. Czyli dobrze wyjść 3 minuty wcześniej. I jeszcze przed zaśnięciem wysłać do Kota frywolne obrazki, żeby zdążył zachichotać przed snem.



Zostały cztery godziny. Dobranoc. Nie chce mi się spać, ale położę się dla przyzwoitości, popatrzę w sufit, pouśmiecham się.