Chociaż uważam, że noworoczne postanowienia mają taką samą siłę spełniania
jak te pomyślane każdego innego dnia, często układam sobie w głowie jakąś
chaotyczną listę wciąż niezrealizowanych działań. Nie wiem czy podniosłość
chwili pomaga nam wytrwać czy przytłacza nas patetycznością. Później zawsze
można machnąć ręką i pomyśleć, że przecież i tak się w to nie wierzyło do
końca. Ja sama lubię to zerowanie zegarków i przekręcanie ostatniej cyfry
licznika.
Nie napiszę, że w tym roku ruszyłam ostro z kopyta, żeby odhaczać kolejno
zaplanowane punkty, ale ponieważ w głowie był bajzel, doszłam do wniosku, że
cokolwiek uda mi się teraz zdziałać, musiało być na liście…więc realizacja
postanowień zawsze w toku. I wcale nie czuję, że oszukuję sama siebie, bo jak inaczej
zacząć jak nie od tych najdrobniejszych kroczków?
Tak więc, ponieważ boję się
wypowiadać zasadnicze: „przyszedł czas skończyć doktorat”, a wiadomo, że przed każdym ważnym
zadaniem następuje etap pracy zastępczej, ogłaszam, że wysprzątałam już każdy
kąt do którego tylko sięgnęłam moją krótką ręką. Wyprałam wszystko, co tylko
znalazłam, nawet te dziwne rzeczy z dna szafy, które nie widziały światła
dziennego od prawdopodobnie kilku zim. Kupiłam olejki zapachowe, także hoho
nastrój do pracy już jest. Przyszedł czas na obiad, a wiadomo, że nienawidzę
gotowania dla jednej osoby. Ale cóż..mus to mus. Z tej okazji postanowiłam
zrobić zupę krem i wykorzystać w tym celu blender, który kupiłam –
uwaga – 27 sierpnia (sprawdziłam na paragonie) i który jeszcze nie miał okazji wykazania się. A pamiętam dokładnie, gdy go kupowałam, byłam przekonana, że
jest to najpotrzebniejsza rzecz pod słońcem, że nie ma nowoczesnej kucharzycy
bez blendera i, że w końcu koniec z ręcznym mieszaniem ciasta na naleśniki i
inne. Jak się możecie domyślić: od sierpnia naleśników nie było. Za to dziś
była zupa i niech mi ktoś powie, że to nie jest krok naprzód!
Oczywiście
porządki to nie tylko kurz i bród, to także bezład i mętlik na dysku. Niektóre
pliki od razu spotkało nieuniknione shift+delete, ale nie mam serca do kasowania nieoglądniętych
filmów. Nieobejrzany film jest jak niepocieszone dziecko, po prostu nie można
go zostawiać ot tak sobie. Dzisiaj więc padło na film „Marley i ja”.
Przysięgam, że włączyłam go z litości, bo zupełnie mnie nie przejmują takie
historie, ani Owen Wilson, ani tym bardziej Jennifer Aniston. Ale poszło. Film z gatunku chyba filmów familijnych, idealny do oglądnięcia dla rodziców i dzieci, mądry, choć w większości klejący się od słodkości. Drugoplanowy Alan Arkin dobry, dobry i dobry po trzykroć. I zupełnie nie dotarło do mnie, że to film o psie! Widziałam tytuł, ale jakaś
byłam chyba niekontaktująca..romanse i te wszystkie perypetie rodzinne to
raczej nie dla mnie, ale pies..pies jest dla mnie! I to taki cudak! Od połowy
filmu to już tylko widziałam mojego Liska i naszą psinę kochaną i potem jeszcze
ten weterynarz i kroplówki i snujący się stary psiak…
Koniec końców chlipałam do
przepysznej zmiksowanej nówka-blenderem zupy krem ze szpinaku z orzechami
pistacjowymi i słonecznikiem i wspominałam ostatni rok. Wtedy też wymyśliłam,
że jest to w planach noworocznych postanowień i że właśnie ruszam przed siebie.
Tam też w końcu kiedyś dojdę.
Cyjanek i Szczęście, pocieszą w każdej z chwil zwątpienia :) |
jednak jesteś <3
OdpowiedzUsuńjestem :) mam takie postanowienie..ale ciii :D
UsuńChciałabym żebys pisała częściej :) We czwartek wyjeżdzam do Wrocławia, więc patrz uważnie, a nuż mnie spotkasz ;)
Usuńgenialnie piszesz *.*
OdpowiedzUsuńW Boże narodzenie to chyba jakaś magia już działa, a na co dzień .. :D
OdpowiedzUsuń________________
Czy mogę prosić
o kliknięcie w
link Oasap na końcu
mojego
nowego posta?
Dziękuję z góry .