środa, 9 stycznia 2013

Rozruch


    Chociaż uważam, że noworoczne postanowienia mają taką samą siłę spełniania jak te pomyślane każdego innego dnia, często układam sobie w głowie jakąś chaotyczną listę wciąż niezrealizowanych działań. Nie wiem czy podniosłość chwili pomaga nam wytrwać czy przytłacza nas patetycznością. Później zawsze można machnąć ręką i pomyśleć, że przecież i tak się w to nie wierzyło do końca. Ja sama lubię to zerowanie zegarków i przekręcanie ostatniej cyfry licznika.
    Nie napiszę, że w tym roku ruszyłam ostro z kopyta, żeby odhaczać kolejno zaplanowane punkty, ale ponieważ w głowie był bajzel, doszłam do wniosku, że cokolwiek uda mi się teraz zdziałać, musiało być na liście…więc realizacja postanowień zawsze w toku. I wcale nie czuję, że oszukuję sama siebie, bo jak inaczej zacząć jak nie od tych najdrobniejszych kroczków? 
    Tak więc, ponieważ boję się wypowiadać zasadnicze: „przyszedł czas skończyć doktorat”, a wiadomo, że przed każdym ważnym zadaniem następuje etap pracy zastępczej, ogłaszam, że wysprzątałam już każdy kąt do którego tylko sięgnęłam moją krótką ręką. Wyprałam wszystko, co tylko znalazłam, nawet te dziwne rzeczy z dna szafy, które nie widziały światła dziennego od prawdopodobnie kilku zim. Kupiłam olejki zapachowe, także hoho nastrój do pracy już jest. Przyszedł czas na obiad, a wiadomo, że nienawidzę gotowania dla jednej osoby. Ale cóż..mus to mus. Z tej okazji postanowiłam zrobić zupę krem i wykorzystać w tym celu blender, który kupiłam – uwaga – 27 sierpnia (sprawdziłam na paragonie) i który jeszcze nie miał okazji wykazania się. A pamiętam dokładnie, gdy go kupowałam, byłam przekonana, że jest to najpotrzebniejsza rzecz pod słońcem, że nie ma nowoczesnej kucharzycy bez blendera i, że w końcu koniec z ręcznym mieszaniem ciasta na naleśniki i inne. Jak się możecie domyślić: od sierpnia naleśników nie było. Za to dziś była zupa i niech mi ktoś powie, że to nie jest krok naprzód! 
    Oczywiście porządki to nie tylko kurz i bród, to także bezład i mętlik na dysku. Niektóre pliki od razu spotkało nieuniknione shift+delete, ale nie mam serca do kasowania nieoglądniętych filmów. Nieobejrzany film jest jak niepocieszone dziecko, po prostu nie można go zostawiać ot tak sobie. Dzisiaj więc padło na film „Marley i ja”. Przysięgam, że włączyłam go z litości, bo zupełnie mnie nie przejmują takie historie, ani Owen Wilson, ani tym bardziej Jennifer Aniston. Ale poszło. Film z gatunku chyba filmów familijnych, idealny do oglądnięcia dla rodziców i dzieci, mądry, choć w większości klejący się od słodkości. Drugoplanowy Alan Arkin dobry, dobry i dobry po trzykroć. I zupełnie nie dotarło do mnie, że to film o psie! Widziałam tytuł, ale jakaś byłam chyba niekontaktująca..romanse i te wszystkie perypetie rodzinne to raczej nie dla mnie, ale pies..pies jest dla mnie! I to taki cudak! Od połowy filmu to już tylko widziałam mojego Liska i naszą psinę kochaną i potem jeszcze ten weterynarz i kroplówki i snujący się stary psiak…
    Koniec końców chlipałam do przepysznej zmiksowanej nówka-blenderem zupy krem ze szpinaku z orzechami pistacjowymi i słonecznikiem i wspominałam ostatni rok. Wtedy też wymyśliłam, że jest to w planach noworocznych postanowień i że właśnie ruszam przed siebie. Tam też w końcu kiedyś dojdę.

Cyjanek i Szczęście, pocieszą w każdej z chwil zwątpienia :)

5 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. jestem :) mam takie postanowienie..ale ciii :D

      Usuń
    2. Chciałabym żebys pisała częściej :) We czwartek wyjeżdzam do Wrocławia, więc patrz uważnie, a nuż mnie spotkasz ;)

      Usuń
  2. W Boże narodzenie to chyba jakaś magia już działa, a na co dzień .. :D
    ________________
    Czy mogę prosić
    o kliknięcie w
    link Oasap na końcu
    mojego
    nowego posta?

    Dziękuję z góry .

    OdpowiedzUsuń